Pozamiatane. Jeżeli ktoś
się jeszcze łudził, że zdarzy się cud i ktoś na koniec sezonu
wyprzedzi Bayern w tabeli Bundesligi, po ostatniej kolejce musiał
stracić resztki nadziei. Cud to teraz stanowczo zbyt mało, teraz
Bawarczyków powstrzymać może już tylko kataklizm – uderzenie
meteorytu czy jakaś biblijna plaga. Choć do końca rozgrywek
pozostało jeszcze 95 dni, podczas których rozegrane zostanie 13
kolejek, dziś można z pełnym przekonaniem stwierdzić -
mistrzostwo wraca do Monachium. Bayern na rodzimym podwórku opisany
jednym słowem? Bezkonkurencyjny. Bezkonkurencyjny z dwóch powodów.
Powód pierwszy –
Bayern gra rewelacyjnie
Klub ze stolicy Bawarii
właśnie przespacerował się po Schalke, aplikując tyle bramek,
ile klub z Gelsenkirchen ma w nazwie. Oczywiście był to tylko cień
Schalke z minionej rundy - nazwisk, których zabrakło na murawie,
zwyczajnie szkoda wymieniać, bo to pół składu. A jednak Bayern i
tak zaimponował. Nie rozmiarami zwycięstwa nad rozsypanym Schalke,
a determinacją i wolą walki w meczu z rywalem, który nie stanowił
najmniejszego wyzwania.
Jeden gol, drugi gol i
mogli powiedzieć "Basta, my zrobiliśmy swoje, a wy nam nie
możecie zaszkodzić." Ale nie, Bayern deptał, deptał, aż
wdeptał rywali w murawę. Oczywiście, z czasem coraz więcej było
zabawy piłką, coraz mniej koncentracji, ale nawet przez chwilę
podopiecznych Heynckesa nie można było podejrzewać o brak
zaangażowania. Gdzieś w samej końcówce Alaba był gotów kopać
na wysokości głowy, byle wywalczyć futbolówkę. Może to nie
szczyt poświęcenia, ale dominacja Bayernu uniemożliwiała dawanie
lepszych dowodów.
Popatrzmy na jedenastkę,
która wybiegła w sobotę na Allianz Arena. Manuel Neuer, ze względu
na przeszłość w Gelsenkirchen, dla kibiców Bayernu nigdy nie
będzie drugim Kahnem. Traktowany jest jako zło konieczne, ale może
właśnie to jest najlepszą rekomendacją? Jest tak dobry, że nie
potrafią się go pozbyć, nawet pomimo niechęci, czy nawet
nienawiści, do jego osoby.
Obrona? Najmocniejsza od
lat, czego najlepszym dowodem pozycja Van Buytena w drużynie –
głęboka rezerwa. Teraz defensywą dyryguje Dante – nietuzinkowy
Brazylijczyk, który po latach bycia ignorowanym przez selekcjonerów, nareszcie
zadebiutował w barwach Canarinhos. Parę z nim najczęściej tworzą
Holger Badstuber lub Jerome Boateng, choć żaden z nich nie zagra
przeciwko Arsenalowi. Badstuber do końca sezonu będzie leczył
uraz, a Boateng w LM musi pauzować za kartki.
Na bokach szaleją Philipp
Lahm i David Alaba. Niemcy powiedzieliby "Weltklasse" i
trudno nie przyznać im racji. Z taką parą konkurować może
niewielu. Dynamiczni, przebojowi, w ofensywie groźniejsi od
niejednego skrzydłowego, a przy tym solidni w defensywie. To nie
dodatki do układanki, to piłkarze, którzy robią różnicę. Czy
najlepsi na świecie? W tym sezonie mają jednak nieprawdopodobnie
silną konkurencję w postaci Patrice'a Evry i Rafaela z Manchesteru
United.
Drugą linią dyryguje
Bastian Schweinsteiger – piłkarz, który przez swoje przywiązanie
do Bayernu, chyba nigdy nie zdobył renomy, na którą zasługuje.
Popularny "Schweini" zdecydowanie jest wart tego, by
wymieniać go w jednym zdaniu z tuzami takimi jak Gerrard, Lampard
czy Alonso. Naraz niezwykle pracowity i kreatywny – serce, płuca,
mózg i jaja bawarskiego giganta. Znak rozpoznawczy? Stałe
fragmenty. Styl nieco inny niż u CR7, ale jak uderzył na bramkę
przeciwko Schalke, to nie było co zbierać. Idealna siła, idealna
trajektoria, mur może mógłby zdziałać coś więcej... gdyby stał
bliżej piłki albo wybiegł do przodu.
O obliczu środka pola
drużyny z Allianz Arena decyduje jeszcze dwóch Niemców. Toni Kroos
jest zawodnikiem, od którego Heynckes zaczyna ustalanie składu w
tym sezonie. Thomas Muller akurat przeciwko Schalke nie pojawił się
na murawie – bo nie musiał. To oni operują za plecami napastnika,
mając lwi udział w bramkach i asystach. Kroos ma już 6 goli i 7
podań przy bramkach, jednak jego dorobek to nic wobec statystyk
kolegi. Muller, w dwóch ligowych meczach mniej, do siatki trafiał
11 razy, notując przy tym 10 asyst.
Strach pomyśleć, co
będzie się działo, kiedy na dobre rozkręcą się Franck Ribery z
Arjenem Robbenem. Obaj sezon rozpoczęli od serii mniejszych i
większych urazów, które prześladowały szczególnie Holendra. To
chyba dwa najbardziej znane nazwiska w składzie Bawarczyków, choć
moja ich ocena jest różna. Ribery nigdy nie trafił do żadnej z
największych lig, bo Bundesliga czy Ligue 1 to jednak nie to samo,
co Primera Division czy Premier League. Przez to jego marka na
świecie nie jest tak wielka, jak mogłaby być, bo to piłkarz ze
wszech miar genialny. Co innego Robben, który w Niemczech może i
prezentuje się dobrze, ale jest nieco przereklamowany. Umiejętności
w nogach ma wielkie, ale w jego grze często brakuje sprytu, za dużo
biega pod siebie i nadużywa kopania lewą nogą.
Grono etatowych pomocników
Bayernu uzupełnia człowiek od czarnej roboty – Javi Martinez,
którego przenosiny z Bilbao do Monachium miały kosztować Niemców
40 mln euro. Mimo to, sezon zaczynał z ławki, co najwyżej wchodząc
na końcówki. Teraz to jednak podstawowy członek monachijskiej
jedenastki.
Na szpicy przeciwko
Schalke zagrał Mario Gomez, na co dzień zaledwie rezerwowy, bo o
jedno miejsce w składzie przyszło mu rywalizować ze swoim
imiennikiem, Chorwatem Mandzukiciem. Choć w odwodzie trener ma
jeszcze Claudio Pizarro, transfer Lewandowskiego do Bayernu wcale nie
brzmi absurdalnie, bo nawet Mandzukić, choćby patrząc na liczby,
nie wydaje się zawodnikiem nie do ruszenia. Gomez strzelał bramki,
ale mało dawał drużynie, Mandzukić pracuje więcej, ale 14 bramek
i 3 asysty w tak grającym Bayernie, nie robią wielkiego wrażenia.
W tym sezonie
monachijczycy w 21 meczach ligowych przegrali tylko raz i zanotowali
trzy remisy. Neuer piłkę ze swojej siatki wyjmował do tej pory 7
razy, w tym roku nie fatygował się po futbolówkę ani razu.
Tymczasem jego koledzy pokonywali bramkarzy rywali już 55 razy.
Maszyna do wygrywania, ale choć w tym wypadku brzmi to
nieprawdopodobnie, każda maszyna może się zatrzeć. Dlatego o
bezkonkurencyjności Bayernu decyduje także drugi czynnik.
Powód drugi – brak
konkurencji
Czy Barcelona w minionym
sezonie nie była genialna? Była, kolejną w tabeli Walencję
odstawiła na 30 punktów, nastrzelała rywalom grubo ponad 100
bramek, ale w ogólnym rozrachunku okazała się gorsza od Realu.
Bayern równego siebie rywala w tym roku nie ma. Jeżeli ktoś miał
wątpliwości, jak sytuacja będzie wyglądać po wznowieniu
rozgrywek po zimowej przerwie, jeżeli ktoś liczył na Bayer czy
Borussię, teraz nie ma już złudzeń. Klasa rozgrywkowa ta sama,
ale klasa drużyn nieporównywalna.
Weźmy na tapetę taką
Borussię, która w nowym roku długo się maskowała dobrymi
wynikami. Podopiecznych Kloppa widziałem w starciu z Werderem,
widziałem w boju z Bayerem, widziałem też jak zostali rozgromieni
przez HSV. Trzy różne rezultaty, ale gra we wszystkich meczach
podobnie słaba. Borussia dziś to gwiazdeczki bez jaj, które chyba
same nie wiedzą, po co wychodzą na boisko. To drużyna, która gra
tak, jak przeciwnik pozwala, sama jest niezdolna dyktować warunków
gry. Może to wypalenie sukcesami w Bundeslidze tak na nich wpływa,
ale faktem jest, że dortmundczyków ogląda się bez przyjemności,
nawet kiedy wygrywają 5:0.
Z Werderem ułożyli sobie
mecz po 20 minutach gry, choć wcale nie przeprowadzali huraganowych
ataków. Potem wręcz stanęli i patrzyli się, co zrobi ich
przeciwnik. Na ich szczęście Werder był beznadziejny, chyba nawet
słabszy od Schalke w jego niedzielnym, mało poważnym zestawieniu.
Choć Borussia ani nie grała dobrze w defensywie, ani w ofensywie,
Werder był po prostu bezradny. Potem wszedł Błaszczykowski i
trochę rozruszał kolegów, fundując kibicom choć moment widowiska
z prawdziwego zdarzenia.
Meczu z Norymbergą nie
widziałem, ale scenariusz wydaje się podobny. Szybkie 2-0 po 20
minutach gry i trzecia bramka wbita gdzieś w okolicach końcowego
gwizdka. Starcie z Bayerem – znów to samo. Błyskawiczne
prowadzenie, a potem czekanie, co zrobi przeciwnik. Bayer
przyzwyczajony do gry z kontry, do szybkich wypadów, długo nie mógł
poukładać sobie tego stanu rzeczy w głowach. Jednak po przerwie,
właściwie poprowadzony, szybko zdominował Borussię, która w
ogóle nie interesowała się grą w piłkę. Bayern z Schalke
wymienił więcej podań w pół godziny niż BVB przez cały mecz w
Leverkusen. W dodatku Borussia była słabiutka w tyłach i gdyby
Kießling lepiej mierzył głową, ten mecz mógł się zakończyć
nawet zwycięstwem gospodarzy.
Mecz był bardzo
atrakcyjnym widowiskiem, ale nie dlatego, że Borussia grała dobrze.
Bo tak naprawdę, to kogo w jej barwach można było wyróżnić?
Lewandowski i długo, długo nic. I tak samo wyglądał mecz z HSV,
przynajmniej do czasu. Po pół godzinie gry zastanawiałem się jak
nędznie dortmundczycy prezentować się będą bez Lewandowskiego.
Odpowiedź liczyłem dostać w przyszłym sezonie, a jednak przyszła
o wiele szybciej. Oczywiście w moim odczuciu czerwona kartka była
grubą przesadą ze strony arbitra. Mam nawet wrażenie, że czerwień
należała się innemu dortmundczykowi - Kehlowi, który grał z
piątką i mógł się komuś pomylić z Polakiem z dziewiątką.
Kehl w powstałym zamieszaniu jeśli nie kopnął, to próbował
kopnąć jednego z leżących rywali.
Jednak Borussia winy za
wynik nie może zrzucać na kartkę. Bramka na 1:1? Grano 11 na 11.
1:2? 11 na 11. 1:3? 10 na 10. 1:4? 10 na 10. Nawet jeżeli weźmiemy
pod uwagę, ze trener trochę namieszał w składzie, że taki
Piszczek podobno powinien się leczyć, a nie biegać po murawie, to
wciąż punkty oddane HSV na własnym boisku, w tak beznadziejnym
stylu, dyskwalifikują Borussię jako pretendenta do tytułu nawet
bardziej niż przepaść punktowa ziejąca pomiędzy starym mistrzem
a tym, który zostanie koronowany już wkrótce.
Nota bene, pozytywnie
zaskakuje mnie Rudniew (czy jakkolwiek aktualnie każe się tytułować
reprezentant Łotwy). Miałem go za piłkarza słabszego od
Lewandowskiego przynajmniej o klasę – takiego napastnika ze
smykałką do bramek, ale bez żadnych innych walorów. Nie to żebym
nagle zobaczył w nim nowego Drogbę czy Rooneya, bo to wciąż
przede wszystkim egzekutor – gość, na którym akcja tak czy
inaczej się skończy. A jednak jest w stanie regularnie przekładać
to, co pokazywał w Ekstraklasie, na bramki na znacznie poważniejszym
szczeblu. Co by nie mówić, jest to dobra reklama dla naszej ligi,
szkoda, że nie bardzo jest komu na niej korzystać.
Inna sprawa, że w
jedenastce z Hamburga człowiekiem numer jeden jest kto inny. Son
Heung-Min wygląda na chłopaka, który już niedługo będzie grał
w bardzo poważną piłkę. Duże umiejętności, fajnie klepie z
kolegami, ale zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na
odważne, nieco egoistyczne decyzje, które przynoszą naprawdę
efektowne i zarazem groźne zagrania.
Jednak sądząc po tabeli
na koniec jesieni, Bayern nie miał się ścigać ani z BVB, ani tym
bardziej z HSV. Bawarczycy mieli czuć na plecach oddech "wiecznie
drugiej" drużyny – Bayeru Leverkusen. Jednak wiosna w
wykonaniu Czerwonych Lwów, nawet biorąc pod uwagę trudniejszy
terminarz, to totalny niewypał. Na otwarcie wprawdzie ograli
Eintracht Frankfurt, ale w trzech ostatnich meczach zgubili 7 punktów
i nie są już nawet na drugim miejscu. W ataku nieskuteczni, w
tyłach niepewni. 0:0 z Freiburgiem, 2:3 z BVB i 3:3 z
Moenchengladbach sprawiły, że Bayern Monachium ma nad nimi już 16
punktów przewagi. TEN Bayern może pozwolić sobie na 5 porażek, a
Leverkusen wciąż ich nie przegoni, nawet zakładając, że wygra
wszystko jak leci.
Bo postawmy sprawę jasno.
Piłka nożna to sport, a w sporcie wiele rzeczy jest możliwych,
nawet odrobienie 15-punktowej straty na przestrzeni 13 kolejek.
Jednak potrzebne byłyby jakieś dodatkowe warunki. Drużyny goniące
musiałyby prezentować dobrą grę niepopartą wynikami albo to
lider musiałby punktować ponad jakość swojej gry, a najlepiej
gdyby obie okoliczności zachodziły naraz. Tymczasem sytuacja jest
nawet odwrotna. Bayern w jasny sposób przerasta całą Bundesligę i
można go nawet stawiać wśród faworytów do zdobycia Ligi
Mistrzów, podczas gdy Bayer i Borussia grają piłkę z innej,
niższej półki. Punktują w kratkę, a i to czasem okazuje się
wynikiem na wyrost.
Kadrowo to też różny
rozmiar kapelusza. Bayern ma gwiazdy światowego formatu, piłkarzy,
którzy w pojedynkę robią różnicę. W Bayerze czy Borussii też
trafiają się takie nazwiska, ale są rozcieńczone w morzu graczy
słabszych – wciąż solidnych, zdolnych nawet do rozgrywania
genialnych spotkań, ale na dłuższą metę skazanych na odgrywanie
roli statystów w wielkich piłkarskich spektaklach. Weźmy choćby
naszego Błaszczykowskiego, możemy być z niego dumni, bo to jeden z
lepszych piłkarzy, jacy nam się zdarzyli w ostatnim czasie, a i dla
Borussii jest ważną postacią. A jednak wybór lepszego z pary
Błaszczykowski – Ribery należy do tych oczywistych.
Na koniec warto chyba
zapytać, co dalej z Bayernem? Byłbym szczerze zaskoczony gdyby nie
sięgnęli po Puchar Niemiec, w końcu jak mało kto będą mogli
przedkładać mecze pucharowe przed ligowe. Z drugiej strony taka
Borussia, choć na dłuższą metę wyraźnie słabsza, w jednym czy
dwóch meczach może wspiąć się na wyżyny i nawiązać walkę z
Bawarczykami. Trzeba też powiedzieć, że oczkiem w głowie Bayernu
powinna być teraz Liga Mistrzów. W finale byli przed rokiem, byli
też trzy lata temu, jednak na sięgnięcie po puchar czekają...
Już ponad dekadę, bo od 2001 roku.
Chciałoby się powiedzieć
– jeśli nie teraz, to kiedy? Ale człowiek natychmiast przypomina
sobie, że od przyszłego sezonu trenerskie stery w Monachium obejmuje Pep Guardiola, mózg
stojący za stworzeniem kto wie czy nie drużyny wszech czasów.
Strach się bać.