poniedziałek, 11 lutego 2013

Bayern Mistrzem Niemiec

Pozamiatane. Jeżeli ktoś się jeszcze łudził, że zdarzy się cud i ktoś na koniec sezonu wyprzedzi Bayern w tabeli Bundesligi, po ostatniej kolejce musiał stracić resztki nadziei. Cud to teraz stanowczo zbyt mało, teraz Bawarczyków powstrzymać może już tylko kataklizm – uderzenie meteorytu czy jakaś biblijna plaga. Choć do końca rozgrywek pozostało jeszcze 95 dni, podczas których rozegrane zostanie 13 kolejek, dziś można z pełnym przekonaniem stwierdzić - mistrzostwo wraca do Monachium. Bayern na rodzimym podwórku opisany jednym słowem? Bezkonkurencyjny. Bezkonkurencyjny z dwóch powodów.

Powód pierwszy – Bayern gra rewelacyjnie

Klub ze stolicy Bawarii właśnie przespacerował się po Schalke, aplikując tyle bramek, ile klub z Gelsenkirchen ma w nazwie. Oczywiście był to tylko cień Schalke z minionej rundy - nazwisk, których zabrakło na murawie, zwyczajnie szkoda wymieniać, bo to pół składu. A jednak Bayern i tak zaimponował. Nie rozmiarami zwycięstwa nad rozsypanym Schalke, a determinacją i wolą walki w meczu z rywalem, który nie stanowił najmniejszego wyzwania.

Jeden gol, drugi gol i mogli powiedzieć "Basta, my zrobiliśmy swoje, a wy nam nie możecie zaszkodzić." Ale nie, Bayern deptał, deptał, aż wdeptał rywali w murawę. Oczywiście, z czasem coraz więcej było zabawy piłką, coraz mniej koncentracji, ale nawet przez chwilę podopiecznych Heynckesa nie można było podejrzewać o brak zaangażowania. Gdzieś w samej końcówce Alaba był gotów kopać na wysokości głowy, byle wywalczyć futbolówkę. Może to nie szczyt poświęcenia, ale dominacja Bayernu uniemożliwiała dawanie lepszych dowodów.

Popatrzmy na jedenastkę, która wybiegła w sobotę na Allianz Arena. Manuel Neuer, ze względu na przeszłość w Gelsenkirchen, dla kibiców Bayernu nigdy nie będzie drugim Kahnem. Traktowany jest jako zło konieczne, ale może właśnie to jest najlepszą rekomendacją? Jest tak dobry, że nie potrafią się go pozbyć, nawet pomimo niechęci, czy nawet nienawiści, do jego osoby.

Obrona? Najmocniejsza od lat, czego najlepszym dowodem pozycja Van Buytena w drużynie – głęboka rezerwa. Teraz defensywą dyryguje Dante – nietuzinkowy Brazylijczyk, który po latach bycia ignorowanym przez selekcjonerów, nareszcie zadebiutował w barwach Canarinhos. Parę z nim najczęściej tworzą Holger Badstuber lub Jerome Boateng, choć żaden z nich nie zagra przeciwko Arsenalowi. Badstuber do końca sezonu będzie leczył uraz, a Boateng w LM musi pauzować za kartki.

Na bokach szaleją Philipp Lahm i David Alaba. Niemcy powiedzieliby "Weltklasse" i trudno nie przyznać im racji. Z taką parą konkurować może niewielu. Dynamiczni, przebojowi, w ofensywie groźniejsi od niejednego skrzydłowego, a przy tym solidni w defensywie. To nie dodatki do układanki, to piłkarze, którzy robią różnicę. Czy najlepsi na świecie? W tym sezonie mają jednak nieprawdopodobnie silną konkurencję w postaci Patrice'a Evry i Rafaela z Manchesteru United.

Drugą linią dyryguje Bastian Schweinsteiger – piłkarz, który przez swoje przywiązanie do Bayernu, chyba nigdy nie zdobył renomy, na którą zasługuje. Popularny "Schweini" zdecydowanie jest wart tego, by wymieniać go w jednym zdaniu z tuzami takimi jak Gerrard, Lampard czy Alonso. Naraz niezwykle pracowity i kreatywny – serce, płuca, mózg i jaja bawarskiego giganta. Znak rozpoznawczy? Stałe fragmenty. Styl nieco inny niż u CR7, ale jak uderzył na bramkę przeciwko Schalke, to nie było co zbierać. Idealna siła, idealna trajektoria, mur może mógłby zdziałać coś więcej... gdyby stał bliżej piłki albo wybiegł do przodu.

O obliczu środka pola drużyny z Allianz Arena decyduje jeszcze dwóch Niemców. Toni Kroos jest zawodnikiem, od którego Heynckes zaczyna ustalanie składu w tym sezonie. Thomas Muller akurat przeciwko Schalke nie pojawił się na murawie – bo nie musiał. To oni operują za plecami napastnika, mając lwi udział w bramkach i asystach. Kroos ma już 6 goli i 7 podań przy bramkach, jednak jego dorobek to nic wobec statystyk kolegi. Muller, w dwóch ligowych meczach mniej, do siatki trafiał 11 razy, notując przy tym 10 asyst.

Strach pomyśleć, co będzie się działo, kiedy na dobre rozkręcą się Franck Ribery z Arjenem Robbenem. Obaj sezon rozpoczęli od serii mniejszych i większych urazów, które prześladowały szczególnie Holendra. To chyba dwa najbardziej znane nazwiska w składzie Bawarczyków, choć moja ich ocena jest różna. Ribery nigdy nie trafił do żadnej z największych lig, bo Bundesliga czy Ligue 1 to jednak nie to samo, co Primera Division czy Premier League. Przez to jego marka na świecie nie jest tak wielka, jak mogłaby być, bo to piłkarz ze wszech miar genialny. Co innego Robben, który w Niemczech może i prezentuje się dobrze, ale jest nieco przereklamowany. Umiejętności w nogach ma wielkie, ale w jego grze często brakuje sprytu, za dużo biega pod siebie i nadużywa kopania lewą nogą.

Grono etatowych pomocników Bayernu uzupełnia człowiek od czarnej roboty – Javi Martinez, którego przenosiny z Bilbao do Monachium miały kosztować Niemców 40 mln euro. Mimo to, sezon zaczynał z ławki, co najwyżej wchodząc na końcówki. Teraz to jednak podstawowy członek monachijskiej jedenastki.

Na szpicy przeciwko Schalke zagrał Mario Gomez, na co dzień zaledwie rezerwowy, bo o jedno miejsce w składzie przyszło mu rywalizować ze swoim imiennikiem, Chorwatem Mandzukiciem. Choć w odwodzie trener ma jeszcze Claudio Pizarro, transfer Lewandowskiego do Bayernu wcale nie brzmi absurdalnie, bo nawet Mandzukić, choćby patrząc na liczby, nie wydaje się zawodnikiem nie do ruszenia. Gomez strzelał bramki, ale mało dawał drużynie, Mandzukić pracuje więcej, ale 14 bramek i 3 asysty w tak grającym Bayernie, nie robią wielkiego wrażenia.

W tym sezonie monachijczycy w 21 meczach ligowych przegrali tylko raz i zanotowali trzy remisy. Neuer piłkę ze swojej siatki wyjmował do tej pory 7 razy, w tym roku nie fatygował się po futbolówkę ani razu. Tymczasem jego koledzy pokonywali bramkarzy rywali już 55 razy. Maszyna do wygrywania, ale choć w tym wypadku brzmi to nieprawdopodobnie, każda maszyna może się zatrzeć. Dlatego o bezkonkurencyjności Bayernu decyduje także drugi czynnik.

Powód drugi – brak konkurencji

Czy Barcelona w minionym sezonie nie była genialna? Była, kolejną w tabeli Walencję odstawiła na 30 punktów, nastrzelała rywalom grubo ponad 100 bramek, ale w ogólnym rozrachunku okazała się gorsza od Realu. Bayern równego siebie rywala w tym roku nie ma. Jeżeli ktoś miał wątpliwości, jak sytuacja będzie wyglądać po wznowieniu rozgrywek po zimowej przerwie, jeżeli ktoś liczył na Bayer czy Borussię, teraz nie ma już złudzeń. Klasa rozgrywkowa ta sama, ale klasa drużyn nieporównywalna.

Weźmy na tapetę taką Borussię, która w nowym roku długo się maskowała dobrymi wynikami. Podopiecznych Kloppa widziałem w starciu z Werderem, widziałem w boju z Bayerem, widziałem też jak zostali rozgromieni przez HSV. Trzy różne rezultaty, ale gra we wszystkich meczach podobnie słaba. Borussia dziś to gwiazdeczki bez jaj, które chyba same nie wiedzą, po co wychodzą na boisko. To drużyna, która gra tak, jak przeciwnik pozwala, sama jest niezdolna dyktować warunków gry. Może to wypalenie sukcesami w Bundeslidze tak na nich wpływa, ale faktem jest, że dortmundczyków ogląda się bez przyjemności, nawet kiedy wygrywają 5:0.

Z Werderem ułożyli sobie mecz po 20 minutach gry, choć wcale nie przeprowadzali huraganowych ataków. Potem wręcz stanęli i patrzyli się, co zrobi ich przeciwnik. Na ich szczęście Werder był beznadziejny, chyba nawet słabszy od Schalke w jego niedzielnym, mało poważnym zestawieniu. Choć Borussia ani nie grała dobrze w defensywie, ani w ofensywie, Werder był po prostu bezradny. Potem wszedł Błaszczykowski i trochę rozruszał kolegów, fundując kibicom choć moment widowiska z prawdziwego zdarzenia.

Meczu z Norymbergą nie widziałem, ale scenariusz wydaje się podobny. Szybkie 2-0 po 20 minutach gry i trzecia bramka wbita gdzieś w okolicach końcowego gwizdka. Starcie z Bayerem – znów to samo. Błyskawiczne prowadzenie, a potem czekanie, co zrobi przeciwnik. Bayer przyzwyczajony do gry z kontry, do szybkich wypadów, długo nie mógł poukładać sobie tego stanu rzeczy w głowach. Jednak po przerwie, właściwie poprowadzony, szybko zdominował Borussię, która w ogóle nie interesowała się grą w piłkę. Bayern z Schalke wymienił więcej podań w pół godziny niż BVB przez cały mecz w Leverkusen. W dodatku Borussia była słabiutka w tyłach i gdyby Kießling lepiej mierzył głową, ten mecz mógł się zakończyć nawet zwycięstwem gospodarzy.

Mecz był bardzo atrakcyjnym widowiskiem, ale nie dlatego, że Borussia grała dobrze. Bo tak naprawdę, to kogo w jej barwach można było wyróżnić? Lewandowski i długo, długo nic. I tak samo wyglądał mecz z HSV, przynajmniej do czasu. Po pół godzinie gry zastanawiałem się jak nędznie dortmundczycy prezentować się będą bez Lewandowskiego. Odpowiedź liczyłem dostać w przyszłym sezonie, a jednak przyszła o wiele szybciej. Oczywiście w moim odczuciu czerwona kartka była grubą przesadą ze strony arbitra. Mam nawet wrażenie, że czerwień należała się innemu dortmundczykowi - Kehlowi, który grał z piątką i mógł się komuś pomylić z Polakiem z dziewiątką. Kehl w powstałym zamieszaniu jeśli nie kopnął, to próbował kopnąć jednego z leżących rywali.

Jednak Borussia winy za wynik nie może zrzucać na kartkę. Bramka na 1:1? Grano 11 na 11. 1:2? 11 na 11. 1:3? 10 na 10. 1:4? 10 na 10. Nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, ze trener trochę namieszał w składzie, że taki Piszczek podobno powinien się leczyć, a nie biegać po murawie, to wciąż punkty oddane HSV na własnym boisku, w tak beznadziejnym stylu, dyskwalifikują Borussię jako pretendenta do tytułu nawet bardziej niż przepaść punktowa ziejąca pomiędzy starym mistrzem a tym, który zostanie koronowany już wkrótce.

Nota bene, pozytywnie zaskakuje mnie Rudniew (czy jakkolwiek aktualnie każe się tytułować reprezentant Łotwy). Miałem go za piłkarza słabszego od Lewandowskiego przynajmniej o klasę – takiego napastnika ze smykałką do bramek, ale bez żadnych innych walorów. Nie to żebym nagle zobaczył w nim nowego Drogbę czy Rooneya, bo to wciąż przede wszystkim egzekutor – gość, na którym akcja tak czy inaczej się skończy. A jednak jest w stanie regularnie przekładać to, co pokazywał w Ekstraklasie, na bramki na znacznie poważniejszym szczeblu. Co by nie mówić, jest to dobra reklama dla naszej ligi, szkoda, że nie bardzo jest komu na niej korzystać.

Inna sprawa, że w jedenastce z Hamburga człowiekiem numer jeden jest kto inny. Son Heung-Min wygląda na chłopaka, który już niedługo będzie grał w bardzo poważną piłkę. Duże umiejętności, fajnie klepie z kolegami, ale zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na odważne, nieco egoistyczne decyzje, które przynoszą naprawdę efektowne i zarazem groźne zagrania.

Jednak sądząc po tabeli na koniec jesieni, Bayern nie miał się ścigać ani z BVB, ani tym bardziej z HSV. Bawarczycy mieli czuć na plecach oddech "wiecznie drugiej" drużyny – Bayeru Leverkusen. Jednak wiosna w wykonaniu Czerwonych Lwów, nawet biorąc pod uwagę trudniejszy terminarz, to totalny niewypał. Na otwarcie wprawdzie ograli Eintracht Frankfurt, ale w trzech ostatnich meczach zgubili 7 punktów i nie są już nawet na drugim miejscu. W ataku nieskuteczni, w tyłach niepewni. 0:0 z Freiburgiem, 2:3 z BVB i 3:3 z Moenchengladbach sprawiły, że Bayern Monachium ma nad nimi już 16 punktów przewagi. TEN Bayern może pozwolić sobie na 5 porażek, a Leverkusen wciąż ich nie przegoni, nawet zakładając, że wygra wszystko jak leci.

Bo postawmy sprawę jasno. Piłka nożna to sport, a w sporcie wiele rzeczy jest możliwych, nawet odrobienie 15-punktowej straty na przestrzeni 13 kolejek. Jednak potrzebne byłyby jakieś dodatkowe warunki. Drużyny goniące musiałyby prezentować dobrą grę niepopartą wynikami albo to lider musiałby punktować ponad jakość swojej gry, a najlepiej gdyby obie okoliczności zachodziły naraz. Tymczasem sytuacja jest nawet odwrotna. Bayern w jasny sposób przerasta całą Bundesligę i można go nawet stawiać wśród faworytów do zdobycia Ligi Mistrzów, podczas gdy Bayer i Borussia grają piłkę z innej, niższej półki. Punktują w kratkę, a i to czasem okazuje się wynikiem na wyrost.

Kadrowo to też różny rozmiar kapelusza. Bayern ma gwiazdy światowego formatu, piłkarzy, którzy w pojedynkę robią różnicę. W Bayerze czy Borussii też trafiają się takie nazwiska, ale są rozcieńczone w morzu graczy słabszych – wciąż solidnych, zdolnych nawet do rozgrywania genialnych spotkań, ale na dłuższą metę skazanych na odgrywanie roli statystów w wielkich piłkarskich spektaklach. Weźmy choćby naszego Błaszczykowskiego, możemy być z niego dumni, bo to jeden z lepszych piłkarzy, jacy nam się zdarzyli w ostatnim czasie, a i dla Borussii jest ważną postacią. A jednak wybór lepszego z pary Błaszczykowski – Ribery należy do tych oczywistych.

Na koniec warto chyba zapytać, co dalej z Bayernem? Byłbym szczerze zaskoczony gdyby nie sięgnęli po Puchar Niemiec, w końcu jak mało kto będą mogli przedkładać mecze pucharowe przed ligowe. Z drugiej strony taka Borussia, choć na dłuższą metę wyraźnie słabsza, w jednym czy dwóch meczach może wspiąć się na wyżyny i nawiązać walkę z Bawarczykami. Trzeba też powiedzieć, że oczkiem w głowie Bayernu powinna być teraz Liga Mistrzów. W finale byli przed rokiem, byli też trzy lata temu, jednak na sięgnięcie po puchar czekają... Już ponad dekadę, bo od 2001 roku.

Chciałoby się powiedzieć – jeśli nie teraz, to kiedy? Ale człowiek natychmiast przypomina sobie, że od przyszłego sezonu trenerskie stery w Monachium obejmuje Pep Guardiola, mózg stojący za stworzeniem kto wie czy nie drużyny wszech czasów. Strach się bać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz