Trzy kolejki ligowe za nami i poza tym, że Legia tłucze wszystkich równo, niewiele można powiedzieć o nowym sezonie. Mocne na papierze Śląsk i Lech jeszcze nie wygrały meczu. Małą sensacją może być Widzew, który punktuje niemal równie dobrze, co przed rokiem, ale... Chyba wszyscy pamiętamy jak to wyglądało potem. Walka o utrzymanie do ostatnich kolejek.
Dlatego też w wypadku Wisły, która jeszcze nie przegrała meczu, również warto wstrzymać się z otwieraniem szampanów. Biała Gwiazda póki co imponuje w tyłach, głównie za sprawą rewelacyjnie dysponowanego Głowackiego. Na upartego można też dopatrywać się zalążków krakowskiej gry z przodu – piłka sunie po murawie jak należy, a nie fruwa gdzieś pod dachami stadionów. To by było na tyle jesli idzie o pozytywy.
Po stronie mankamentów, lista jest chyba jednak dłuższa. Pomimo decydującej bramki zdobytej w ostatnich sekundach meczu w Kielcach, końcówki w naszym wydaniu wypadają słabo – ofensywa znika z pola widzenia, a defensywa zaczyna się gubić. Nie dość, że w końcówkach fundujemy sobie nerwówkę związaną z błędami indywidualnymi, to jeszcze jako formacja obrona przestaje stanowić monolit. Im bliżej końcowego gwizdka, tym łatwiej Wisłę rozprowadzić lub zmusić do desperackich interwencji. Przykłady? Bramka Lisowskiego, atak Bunozy na Sobotę – to tak na szybko.
Jednak zdecydowanie większym zmartwieniem trenera musi być ofensywa. Sytuacje, które stwarzamy sobie w każdym meczu, drwal-alkoholik mógłby zliczyć na palcach jednej dłoni. W tej rundzie raczej nie przebiliśmy jeszcze progu 10 celnych strzałów na bramkę rywali, a jedyne bramki padły po strzałach z dystansu Garguły. No i po rzucie karnym Chrapka.
Do tego dochodzi nasza wąska kadra. Ze sporą obawą obserwowałem jak arbiter niedzielnego starcia rozdawał kartoniki naszym zawodnikom. Po trzech seriach spotkań zebraliśmy ich już osiem, z czego siedem jest na koncie zawodników defensywnych, czyli narażonych na kolejne upomnienia.
Jeśli nie zbawić, to przynajmniej pomóc w rozwiązaniu części problemów mają transfery. Nawet jeżeli nazwiska kojarzone z Wisłą okażą się tylko uzupełnieniami składu, to i tak jest to gra warta świeczki. Najwięcej kibice obiecują sobie po zawodniku, który podpisał już kontrakt. Kim dla Wisły jest Paweł Brożek, przypominać nawet nie wypada. Pozostaje jeszcze pytanie o jego formę, jednak po meczu ze Śląskiem fani wydają się spokojniejsi.
Jednak moją uwagę w niedzielę przykuł nie Brożek, a inny z Wiślaków i o nim chciałem napisać kilka słów. Rafał Boguski. Pamiętacie takiego piłkarza? Kiedyś wydawało się, że może odegrać jakąs rolę w reprezentacji, dzisiaj nadgorliwi odesłaliby go na rentę inwalidzką. Urazy, rehabilitacje, niekończące się przerwy w treningach – to wszystko zepchnęło tego obiecującego zawodnika w ligową szarzyznę.
Najlepsze dni Boguskiego przypadają na czas jego współpracy z Maciejem Skorżą, a może przede wszystkim z Pawłem Brożkiem. W ten weekend dwaj Wiślacy znów stanęli przed szansą, by zaprezentować się jako boiskowy duet i...
Niemal za każdym razem, kiedy Boguski kopał piłkę, ja miałem ochotę kopnąć w ekran i dać sobie spokój z oglądaniem. Gwałt na piłce emitowany w biały dzień. Nie chodzi nawet o zmarnowaną sytuację bramkową. Tak, Boguski mógł to uderzyć lepiej, ale nie uderzył źle – to przede wszystkim zasługa bramkarza, że nie padł gol. Jego lob z pierwszej połowy też był groźny. Gorzej z podaniami, te niemal bez wyjątku lądowały pod nogami rywali. W wielu wypadkach trudno dociec kto w ogóle miał być ich adresatem.
Ale nie piszę tego tekstu, by pastwić się nad zawodnikiem. Wręcz przeciwnie, chcę go pochwalić. Jak głupio by to nie zabrzmiało, Boguski był tego dnia jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Oczywiście koledzy i rywale w większości nie zawiesili mu poprzeczki zbyt wysoko, ale nie o to chodzi. Boguski we Wrocławiu pokazał, że na warunki naszej ligi może być gwiazdą – brak mu "jedynie" czucia piłki.
Nawet pisząc te słowa, podskórnie czuję się dziwnie. Jak piłkarz, który ma problemy z najprostszym kopnięciem, może zarazem wyróżniać się na plus i to aż tak bardzo? A jednak jest to faktem. Ujmując rzecz obrazowo – pamiętacie ile zagrań w tym meczu Boguski zepsuł? Dużo, bardzo dużo. Sęk w tym, że żeby móc zepsuć zagranie, najpierw musiał dostać piłkę pod nogi lub samemu ją wywalczyć. Wniosek? Boguski był nieprawdopodobnie aktywny.
Boguski bronił i odbierał piłki rywalom, Boguski atakował i pokazywał się partnerom do gry. W lidze, w której napastnicy sami szukają obrońców, za którymi mogliby się ukryć, Boguski jest chlubnym wyjątkiem. Autentycznie szuka gry i chce mieć piłkę przy nodze. Ale to nie oddaje w pełni jego zasług, bo co innego chcieć, a co innego realizować swoje zamiary. A Boguski potrafił gubić krycie, potrafił znaleźć się w takim miejscu, że partner po prostu musiał mu podać. To samo tyczy się defensywy, gdzie Wiślak nękał rywali dopóki nie popełnili błędu lub dopóki on sam nie wywalczył futbolówki.
W meczu ze Śląskiem, jeśli idzie o postawę bez piłki, widzieliśmy starego, dobrego "Dzikiego", zawodnika, który właśnie swoją boiskową pracowitością zapracował na powołania do reprezentacji. Wielu liczy na to, że współpraca z Boguskim pozwoli odbudować się Brożkowi, tymczasem możliwe, że to powrót Brożka okaże się bodźcem, który piłkarsko wskrzesi Boguskiego. Pod warunkiem, że to w ogóle możliwe.
Nie oszukujmy się – teraz chwalę Boguskiego, ale by był to zawodnik pełnowartościowy, musi lepiej operować piłką. A to niekoniecznie musi leżeć w jego zasięgu. Źródłem całego zła są oczywiście kontuzje, które na dobrą sprawę przerwały karierę tego piłkarza – bo to, co robi teraz, ma się nijak do przyszłości, którą mu wróżono.
Sedno problemu leży w tym, że niepewne kopnięcia Boguskiego raczej nie płyną z zaległości treningowych, czy braku regularnych występów. Boguski do formy stara się dojść już kilka rund i coraz więcej wskazuje na to, że prawdziwy problem kryje się w głowie zawodnika. Przy czym w żadnym razie nie zarzucam mu, że robi to w jakikolwiek sposób naumyślnie. Po prostu pod wpływem urazu, a szczególnie nieprawidłowej rehabilitacji, organizm potrafi wykształcić niewłaściwe przyzwyczajenia – np. co do sposobu stawiania nogi.
W obawie przed bólem czy odnowieniem się urazu w codziennych sytuacjach stawiamy nogę tak, by zmniejszyć obciążenie obszaru urazu. O ile w codziennym ruchu taka zmiana potrafi zostać niezauważona, to w wyczynowym sporcie różnica potrafi być drastyczna. Wystarczy, że zawodnik inaczej będzie stawiał nogę postawną, starał się oszczędzić staw czy mięsień. Nagle okazuje się, że kopnięcie do partnera ląduje pod nogami przeciwnika. Jest to o tyle frustrujące, że zdarza się przy najprostszych zagraniach, co do których piłkarz nie ma wątpliwości, że się powiodą.
Chodzi o rozkład sił, który przy każdej, nawet drobnej zmianie postawy jest inny. To oznacza, że to samo ułożenie stopy, które gwarantowało precyzyjne zagranie, teraz może zakończyć się nawet spektakularnym kiksem. Nagle okazuje się, że całe wyszkolenie zawodnika zniknęło i piłkarz musi uczyć się poruszać swoim ciałem niemal od podstaw. Z tą różnicą, że teraz ma trudniej, bo jego ciało ma już nauczony inny, niewłaściwy zestaw ruchów, którego musi się oduczyć.
Oczywiście prostszym wyjściem wydaje się to, by Boguski obszedł blokadę w swojej głowie, zaczął układać ciało tak jak przed urazem. Sęk w tym, że to może nie wyjść mu na zdrowie. Od dłuższego czasu widzimy, ze zawodnik boryka się z problemami zdrowotnymi i co jakiś czas potrzebuje nadprogramowej porcji odpoczynku.
Tak czy inaczej chciałbym aby Boguski zdołał choćby w pewnym stopniu się odbudować. Nie chodzi nawet o to, że "Dziki" w formie to wielkie wzmocnienie Wisły. Po prostu ten zawodnik nie zasługuje na to, by kończyć karierę jako ligowy szarak mający problemy z celnym kopnięciem piłki. Mam w pamięci jego bramki, asysty, wiele kluczowych podań – Tottenham, Beitar, Jagiellonia, Polonia Bytom i wiele, wiele więcej. Paskudną koleją losu byłoby, gdyby te wspomnienia zostały zatarte, przez to, co Boguski prezentuje w ostatnich sezonach.
wtorek, 6 sierpnia 2013
niedziela, 21 lipca 2013
Smuda zdziała cuda?
Zabieram się do tego tekstu i zabieram. Klecę zdania, by chwilę później je skasować. Powód jest bardzo prosty, próbuję krągłymi słowami zatuszować prawdę i to chyba przed samym sobą. Więc może najlepiej zrobię pisząc tak jak jest – Wisła jest w dupie.
Odsunę na moment na bok najbardziej oczywiste kwestie w stylu braku transferów, braku napastnika. To są w tej chwili tematy poboczne. W pierwszej kolejności trzeba rozpoznać problem zasadniczy.
Remis, zwycięstwo czy porażka?
Wisła zremisowała u siebie z Górnikiem Zabrze. Oddała przy tym bodaj dwa celne strzały. Ogólnopolskie media mówią, że to Górnik był faworytem, że to Górnik rozczarował. A Wisła? Wisła cacy. Niestety ogólnopolskie media jak zwykle nie nadążają i są jakieś pół roku za rzeczywistością. Górnik nie jest już żadną siłą w Ekstraklasie. Górnik zaczął się sypać już po odejściu Milika – wiosna to 10 porażek w 15 meczach! A przecież do tego sezonu Górnik przystąpił jeszcze słabszy.
W Górniku nie ma już Kwieka – mózgu tej drużyny. Nie ma Bembena, który był jednym z filarów defensywy. Nie ma Skorupskiego – niezłego bramkarza, który jeszcze lepiej rokował na przyszłość. To są ubytki stanowiące o jakości, ale ilościowo też jest słabo. By to stwierdzić, wystarczy rzut oka na ich obronę: Olkowski, Danch, Gancarczyk, Kosznik. Do tego Witkowski w bramce.
Jak długo Nawałka miał do dyspozycji wiekowego Bembena, Olkowski nie grał na tej pozycji. Obrońca z niego żaden, a skrzydłowym też jest przereklamowanym. Chłop ma 23 lata na karku i na dobrą sprawę po boisku tylko biega. Robi się z niego talent na siłę, ale wystarczy spojrzeć w statystyki – 58 spotkań w Ekstraklasie, 1 bramka, 4 asysty - grając na skrzydle. A przecież przez większość tego czasu Górnik grał dobrą piłkę, siedział w górnej połowie tabeli. Jeżeli Olkowski czymś się do tej pory wsławił, to marnowaniem stuprocentowych sytuacji. Chłop pudłuje chyba częściej niż Messi strzela.
Kosznik – 30 lat na karku, rewelacja jednej rundy i ostatnie lata spędzone na zapleczu Ekstraklasy. Gancarczyk to dobrze znana wielu kibicom równia pochyła, na dodatek na starość próbują go zrobić stoperem. W całej tej formacji jedynie Danch wygląda możliwie solidnie. Ja wiem, defensywa Wisły też monolitem nie jest, ale do tego jeszcze dojdziemy.
W ataku prowizorka nie mniejsza niż u nas. Teoretycznie najgroźniejszym żądłem zabrzan wydaje się... Przemysław Oziębała - nie martwcie się, jeżeli to nazwisko niewiele Wam mówi. W dodatku aktualnie jest kontuzjowany. Górnik straszył nas Mateuszem Zacharą - lat 23, 13 spotkań w zeszłym sezonie, blisko 800 minut na boisku i jedna zdobyta bramka.
Na papierze silnie obsadzone wydają się skrzydła Górnika. Sęk w tym, że nie dość, że same skrzydła to trochę mało, to jeszcze nawet tu zasadne są znaki zapytania. Np. taki Nakoulma - co mu za chwilę strzeli do głowy, nie wie chyba nawet on sam. Nieprzewidywalny na boisku, jak się ostatnio okazało nieprzewidywalny także poza nim. Małkowski? Nie oszukujmy się, gość od 4 lat nie grał o stawkę. Jechał na urzędniczej pensji najpierw w Bełchatowie, potem w Lubinie. Najpoważniej z tej trójki w tej chwili wydaje się wyglądać Madej, a to wiele mówi.
Ujmując rzecz prościej i konkretniej – Wisła zremisowała na własnym stadionie z jedną z najsłabszych drużyn Ekstraklasy (choć trzeba przyznać, że na polu słabości mamy w lidze ostrą konkurencję). Więcej, Wisła zremisowała w paskudnym stylu, po meczu, który przypominał zawody w jedzeniu orzechów przeprowadzone w domu starców – dwóch bezzębnych staruchów i problem nie do zgryzienia - jak stworzyć zagrożenie pod bramką przeciwnika.
Ale na tym nie koniec, bo po meczu trener i piłkarze zaczęli swoimi wypowiedziami obracać ten upokarzający remis w zwycięstwo. I tu dochodzimy do jądra ciemności, najgorszej części tej całej długiej, męczącej historii - nie sposób trenerowi i piłkarzom odmówić racji. Patrząc na to jak zagraliśmy w piątek, na to, co ta drużyna prezentuje w ostatnim czasie, na braki w naszej kadrze – remis wcale nie jest złym wynikiem.
Kadrowa degrengolada
I co z tym fantem zrobić? Na pewno przydałyby się jakieś transfery. Napastnik to absolutna konieczność, lewy obrońca zresztą też. Kwestia napastnika nie potrzebuje chyba głębszych tłumaczeń – nie mamy nikogo na szpicę, tyle. Co do lewej obrony, to Bunoza nie radzi sobie jakoś tragicznie – w meczu z Górnikiem miał kilka bardzo ważnych interwencji. Ale kwestii swojego wzrostu, nomen omen, nie przeskoczy. Wystarczy jakiś w miarę zwrotny skrzydłowy, by z Bośniaka zrobić wiatrak.
Ale czy na dłuższą metę te dwa - czy nawet cztery nazwiska, bo gdzieś tam mówiło się o czterech transferach do Wisły - odmienią oblicze tej drużyny? Mocno wątpliwe. Obecny skład kisi się we własnym gronie od lat. Większość piłkarzy jest tu już trzeci czy czwarty sezon, a niektórzy nawet dłużej. Jeżeli przez ten czas nie potrafili wziąć się w garść, usiąść, pogadać o swoich problemach, o tym jak z tygodnia na tydzień piłkarsko szmacą się coraz bardziej, wystawiając na pośmiewisko nie tylko klub, ale także swoje własne nazwiska – a to przecież ludzie aspirujący do grania z orłem na piersi – to nie ma nadziei, to są nazwiska do odstrzału. Ani Neymar, ani Messi nie naprawi tego, co z nimi jest nie tak.
Gdyby nie to, że zwyczajnie nie mamy kim grać, chciałoby się amputować chore członki – tu i teraz, żeby zaraza nie rozprzestrzeniła się na to, co jeszcze zdrowe. Garguła i jego stałe fragmenty gry, Wilk i jego "pracowitość" wywołana notorycznie spóźnionymi reakcjami, Jovanović i... całokształt Jovanovicia. Chciałoby się ich posłać na trybuny, tylko kto ma grać zamiast nich? Młodzież już i tak wprowadzamy na wyrost.
Wszystko w rękach Smudy
W tych pięknych okolicznościach przyrody śmiem twierdzić, że Wisła jest zdana na łaskę i niełaskę Smudy. Z choroby nas nie wyleczy, ale może chociaż zdziała coś na objawy. Może jedno czy dwa nazwiska zmartwychwstaną chociaż na ten jeden sezon. Już teraz bardzo pozytywnie zaskakuje mnie Arek Głowacki. Po tym, co prezentował w zeszłym sezonie, przyznam, że postawiłem już na nim krzyżyk - pod względem motorycznym wyglądał wtedy beznadziejnie.
A jednak Wiślak zdołał jeszcze raz pójść w górę i znów wygląda na niezwykle wartościowego gracza. Oczywiście nie należy przeceniać sparingów czy meczu z Górnikiem, ale widać, że nie ma problemów z poruszaniem się po boisku, a jego doświadczenie musi w takiej sytuacji procentować. W piątek Głowacki nie tylko wzorowo wypełniał swoje obowiązki, ale jeszcze łatał dziury po kolegach i dawał bardzo ważną asekurację młodemu Stolarskiemu.
Drugim nazwiskiem na kibicowskiej liście "do wskrzeszenia" musi być Patryk Małecki. Niestety tutaj pozytywnych sygnałów brak. "Mały" z Turcji wrócił pozbawiony swojego podstawowego atutu – dynamiki. Cały miniony sezon komentatorzy powtarzali w kółko "szybki Małecki", "szybki Małecki", tymczasem Wiślak ruszał się jak maluch z piątką pasażerów i zaciągniętym ręcznym. Niestety z Górnikiem skoku jakościowego z jego strony widać nie było, za to mnożyły się całkiem niepotrzebne straty.
Zresztą, poza defensywą, wszyscy piłkarze Wisły zagrali raczej na jednym, mizernym poziomie. Przepraszam, zapomniałem, że grał Garguła. Ja rozumiem, nie jego pozycja - to jest jakieś tam wytłumaczenie jego zagubienia na murawie. Ale z pewnością nie jest to wytłumaczenie dla bardzo niedokładnych podań i po raz kolejny słabiutko bitych stałych fragmentów gry.
Wracając do mizerii w naszej ofensywie. Prawda jest taka, że na dziś - na całą drużynę - z przodu mamy tylko jeden atut, na którym możemy polegać – dynamika Sarkiego. To cholernie, cholernie mało, nawet jeżeli naszym celem ma być utrzymanie. Mało choćby dlatego, że sama dynamika skrzydłowego nie jest w stanie zagwarantować bramek. Sarki biega w takich sektorach, że akcji sam raczej nie skończy, a podać też nie bardzo ma komu.
Cała reszta nawet jeżeli coś potrafi, to są to przebłyski dobrej gry, a jedyną gwarancją jaką zapewniają, jest gwarancja popełniania błędów. Nawet kiedy Wiśle uda się wymienić kilka niezłych podań, zawiązać groźnie wyglądającą akcję, zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje podanie, nie pokaże się do gry, źle pobiegnie itd. Akurat błędy mamy w tym sezonie jak w banku.
Absolutnie kluczowe wydaje się to, co Smuda zdziała z młodzieżą, bo stawianie na młodych nie jest już opcją – jest koniecznością. Z jednej strony mamy pytanie ile trener da radę wykrzesać z tych chłopaków, z drugiej ile w ogóle można z nich wykrzesać? Temat młodzieży przy Reymonta w ostatnich latach był w najlepszym wypadku zaniedbywany i bardzo możliwe, że Smuda zwyczajnie nie będzie miał w czym rzeźbić. Z Górnikiem na murawę wyszli Stolarski i Nalepa – wstydu sobie ani nam nie zrobili, ale żeby wyróżniali się na tle ogólnej padaczki prezentowanej przez kolegów i przeciwników? Niestety tego też nie można powiedzieć.
Inaczej rzecz ujmując, Smuda z młodzieży raczej powinien starać się robić wartościowe uzupełnienie składu, piłkarzy, którzy w pierwszej kolejności będą solidnie wykonywali taktykę. Na zawodników robiących różnicę raczej nie ma co liczyć.
Właśnie – taktyka. Tutaj trenera czeka najwięcej pracy do wykonania, ale tutaj też może znaleźć wybawienie dla Wisły. Od tej strony Wisła Probierza wyglądała beznadziejnie, a i za Kulawika niewiele widać było pozytywów. Schematy przejścia z obrony do ataku albo nie istniały, albo nie funkcjonowały. Wisła atakowała garstką zawodników bezładnie rozrzuconych na połowie rywali i raczej kryjących się przed grą niż szukających kontaktów z futbolówką.
Tak było w poprzednim sezonie. A jak jest teraz? Nieco lepiej – już widać, że Smuda nie zamierza kurczowo trzymać się defensywy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę, że trener pokłada jako takie zaufanie w naszym bloku defensywnym i pozwala obrońcom zostawać sam na sam z przeciwnikiem. Pytanie czy i kiedy to się zemści, bo niestety Jovanović, Bunoza czy Chavez to nie są nazwiska idące w parze z epitetem "solidny".
Niestety z przodu, pomimo tego, że piłkarze starają się siebie szukać, to wciąż jest to za mało. Za zawiązywaniem gry w dwójkach czy trójkach musi iść ruch partnerów w innych strefach, który będzie dawał możliwość przenoszenia akcji w kolejne sektory boiska. Z jednej strony rozumiem – nowy trener, krótki okres przygotowawczy, na wdrożenie wszystkiego potrzeba czasu. Z drugiej strony każdy mecz, w którym wykonywanie założeń taktycznych nie jest naszym mocnym punktem to punkty oddawane przymusowo wszelkiej maści górnikom i podbeskidziom.
Na koniec pozostaje jeszcze jedna kwestia – przygotowanie fizyczne. Jestem bardzo ciekaw pracy jaką wykonał trener Smuda, który znany jest z ciężkich okresów przygotowawczych. Wisła w sparingach z początku prezentowała się bardzo obiecująco, by z każdym kolejnym meczem notować zniżkę formy wywołaną najzwyklejszym w świecie przemęczeniem. W meczu z Górnikiem Wisła też wyglądała na przemęczoną, tylko tutaj rodzi się pytanie – czy świeżość jeszcze wróci?
Nie zdziwiłbym się gdyby za tydzień czy dwa piłkarzom Smudy wyrosły skrzydła i zaczęli zasuwać po boisku aż miło. Niestety równie prawdopodobne wydaje się to, że obecny poziom wydolności zostanie z nami na dłużej. Piłkarze Wisły w ostatnich sezonach przyzwyczaili mnie do przejawiania objawów chronicznego przemęczenia. Może być to zasługą pracy trenerów, może to być zasługą wątłych organizmów piłkarzy, ale nie wykluczałbym też zwykłego lenistwa i chęci zwalenia wszystkiego na trenera i jego przygotowania, czy nawet zemsty za zbyt ciężkie treningi. Zauważcie, że taki Sarki nóg z ołowiu w piątek nie miał, Głowacki też prezentował dobrą motorykę.
Po cichu wciąż marzę, że Wisła w tym sezonie będzie chociaż biegać jak przystało na prawdziwych piłkarzy, ale muszę też przyznać, że swoje marzenia trzymam na krótkiej smyczy realizmu. Jeśli za tydzień nie zobaczymy wyraźnego postępu, to wszystko będę mógł włożyć między bajki. Tak czy inaczej los rozpoczętego sezonu dla Wisły wydaje się bardziej leżeć w rękach trenera niż w nogach zawodników. Jeżeli ta od dawna zatarta maszynka wreszcie zatrybi, będzie to jego zasługą, jednak jeżeli Smuda nie podoła temu, nie oszukujmy się, trudnemu wyzwaniu, to czeka nas wyjątkowo długi i męczący sezon, oby chociaż zakończony happy endem.
Na zakończenie...
Kilka słów o występach:
Michał Miśkiewicz – nogi, nogi i jeszcze raz nogi. Miśkiewicz byłby nawet całkiem znośnym bramkarzem, gdyby nie jego gra nogami. Za każdym razem, kiedy piłka zmierza w jego kierunku, drżę, żeby nie popełnił błędu. Normalnie taki dreszczyk emocji na boiskach Ekstraklasy byłby nawet przyjemną odmianą, ale niestety jego koledzy z defensywy też nie należą do najpewniejszych, więc ich połączone siły mogą przyprawić kogoś o słabszym zdrowiu o zawał.
Tak całkiem poważnie – to jest problem, bo nawet w meczu z Górnikiem widać było, że obrońcy kiedy tylko mogą, unikają grania do Miśkiewicza, a to ogranicza nasze możliwości operowania piłką w tyłach i czyni nas bardziej podatnymi na pressing.
Paweł Stolarski – jak spojrzymy na niego jak na chłopaka rocznik '96 – to trzeba przyznać, że spisuje się dobrze, szczególnie na pozycji, która wymaga tężyzny fizycznej, której Wiślakowi brakuje. Jeżeli spojrzymy na niego jak na pełnoprawnego zawodnika, jest już wyraźnie gorzej. Głowacki notorycznie go niańczy ubezpieczając jego tyły i sprzątając jego błędy. W dodatku w ofensywie Stolarski zbyt często "głupieje" – brak mu albo zimnej głowy, albo pomysłów na prowadzenie akcji. Patrząc na same umiejętności, chłopak się nie wyróżnia, ale też nie odstaje jakoś bardzo wyraźnie na minus, więc kto wie – może jest przed nim niezła piłkarska przyszłość.
Arkadiusz Głowacki – podpora, ostoja, filar, po więcej zapraszam do słownika terminów bliskoznacznych. Przestał człapać, jest w stanie obrócić się w przyzwoitym czasie i nie zapomniał na czym polega jego fach, więc ten sezon może być jego. Pod warunkiem, że nie okaże się, że Górnik jest jeszcze słabszy niż myślę. Aha, warto odnotować, że Głowacki starał się brać udział w grze ofensywnej – przerzuty, długie podania, nawet wyjścia za akcją – to pokazuje, że czuje się pewnie.
Marko Jovanović – jak na swoje możliwości nawet przyzwoity występ, ale jak u Głowackiego trzeba brać poprawkę na klasę rywala. I tak Jovanović zaliczył gigantyczny błąd przy akcji Nakoulmy wpuszczając rywala w pole karne. Co do sytuacji z symulką Małkowskiego, to do Jovanovicia nic nie mam – ewidentnie położył się, żeby zablokować wstrzelenie piłki, dziwię się tylko, że Małkowski nie dostał kartki.
Gordan Bunoza – ustawianie się, przesuwanie, asekuracja – w większości sytuacji rewelacja. Gra 1 na 1? Beznadzieja, ale tego można się było spodziewać przy jego warunkach fizycznych. W tyłach ogólnie raczej na plus ze względu na kilka ważnych interwencji i brak poważniejszych błędów własnych. Z przodu bez historii – wychodził, ale niewiele z tego wynikało, po części można za to winić fatalną dyspozycję Małeckiego.
Emmanuel Sarki – kiedy był przy piłce, stwarzał zagrożenie. Ponieważ Wisła prawie nie stwarzała zagrożenia w tym meczu, łatwo się domyślić, że Sarki rzadko bywał pod grą. Trochę w tym jego zasługi, trochę zasługi kolegów. Ogólnie na delikatny minus.
Ostoja Stjepanović – zrobił swoje w tyłach i to w zasadzie tyle. W akcjach ofensywnych udzielał się rzadko, bez przekonania, a jeżeli już zaznaczał wyraźniej swoją obecność, to raczej na minus.
Michał Nalepa – rocznik '93 więc już 20 lat na karku. Taryfa ulgowa należy się raczej z racji debiutu, który nie wypadł w żadnym razie źle, a jednak nieco bezbarwnie. Z jednej strony jeden z wielu "psujów" w naszych akcjach ofensywnych – sporo jego podań pozostawiało wiele do życzenia. Z drugiej strony chłopak starał się szukać obrotu środkowej strefie i to nawet z pewnymi sukcesami. To bardzo pożyteczna umiejętność u środkowego pomocnika i choć by z tego względu będę trzymał na niego oko.
Michał Chrapek – były takie momenty, kiedy myślałem sobie – tak, to jest ten Chrapek, którego widziałem w ME, ten Chrapek, na którego liczę. Niestety nawet więcej było momentów, w których myślałem sobie – nie, to jednak ten sam Chrapek, co w zeszłym sezonie. W kilku słowach? Błyskotliwy, ale nieprzyzwoicie niechlujny.
Patryk Małecki – słabizna. Fura strat, w większości niewymuszonych – podania do nikogo, spóźnione podania, niecelne podania, za lekkie podania, bieg w niewłaściwym kierunku, spóźniony start, złe decyzje, słabe dośrodkowania – w skrócie pełen przegląd błędów możliwych do popełnienia. A i tak zdołał kilka razy zrobić groźniejszą akcję na skrzydle, co mówi co nieco o jego potencjale.
Łukasz Garguła – jak wyżej, minus fragment o zagrożeniu, plus psute stałe fragmenty gry.
Zmiany – były, niewiele wniosły.
Odsunę na moment na bok najbardziej oczywiste kwestie w stylu braku transferów, braku napastnika. To są w tej chwili tematy poboczne. W pierwszej kolejności trzeba rozpoznać problem zasadniczy.
Remis, zwycięstwo czy porażka?
Wisła zremisowała u siebie z Górnikiem Zabrze. Oddała przy tym bodaj dwa celne strzały. Ogólnopolskie media mówią, że to Górnik był faworytem, że to Górnik rozczarował. A Wisła? Wisła cacy. Niestety ogólnopolskie media jak zwykle nie nadążają i są jakieś pół roku za rzeczywistością. Górnik nie jest już żadną siłą w Ekstraklasie. Górnik zaczął się sypać już po odejściu Milika – wiosna to 10 porażek w 15 meczach! A przecież do tego sezonu Górnik przystąpił jeszcze słabszy.
W Górniku nie ma już Kwieka – mózgu tej drużyny. Nie ma Bembena, który był jednym z filarów defensywy. Nie ma Skorupskiego – niezłego bramkarza, który jeszcze lepiej rokował na przyszłość. To są ubytki stanowiące o jakości, ale ilościowo też jest słabo. By to stwierdzić, wystarczy rzut oka na ich obronę: Olkowski, Danch, Gancarczyk, Kosznik. Do tego Witkowski w bramce.
Jak długo Nawałka miał do dyspozycji wiekowego Bembena, Olkowski nie grał na tej pozycji. Obrońca z niego żaden, a skrzydłowym też jest przereklamowanym. Chłop ma 23 lata na karku i na dobrą sprawę po boisku tylko biega. Robi się z niego talent na siłę, ale wystarczy spojrzeć w statystyki – 58 spotkań w Ekstraklasie, 1 bramka, 4 asysty - grając na skrzydle. A przecież przez większość tego czasu Górnik grał dobrą piłkę, siedział w górnej połowie tabeli. Jeżeli Olkowski czymś się do tej pory wsławił, to marnowaniem stuprocentowych sytuacji. Chłop pudłuje chyba częściej niż Messi strzela.
Kosznik – 30 lat na karku, rewelacja jednej rundy i ostatnie lata spędzone na zapleczu Ekstraklasy. Gancarczyk to dobrze znana wielu kibicom równia pochyła, na dodatek na starość próbują go zrobić stoperem. W całej tej formacji jedynie Danch wygląda możliwie solidnie. Ja wiem, defensywa Wisły też monolitem nie jest, ale do tego jeszcze dojdziemy.
W ataku prowizorka nie mniejsza niż u nas. Teoretycznie najgroźniejszym żądłem zabrzan wydaje się... Przemysław Oziębała - nie martwcie się, jeżeli to nazwisko niewiele Wam mówi. W dodatku aktualnie jest kontuzjowany. Górnik straszył nas Mateuszem Zacharą - lat 23, 13 spotkań w zeszłym sezonie, blisko 800 minut na boisku i jedna zdobyta bramka.
Na papierze silnie obsadzone wydają się skrzydła Górnika. Sęk w tym, że nie dość, że same skrzydła to trochę mało, to jeszcze nawet tu zasadne są znaki zapytania. Np. taki Nakoulma - co mu za chwilę strzeli do głowy, nie wie chyba nawet on sam. Nieprzewidywalny na boisku, jak się ostatnio okazało nieprzewidywalny także poza nim. Małkowski? Nie oszukujmy się, gość od 4 lat nie grał o stawkę. Jechał na urzędniczej pensji najpierw w Bełchatowie, potem w Lubinie. Najpoważniej z tej trójki w tej chwili wydaje się wyglądać Madej, a to wiele mówi.
Ujmując rzecz prościej i konkretniej – Wisła zremisowała na własnym stadionie z jedną z najsłabszych drużyn Ekstraklasy (choć trzeba przyznać, że na polu słabości mamy w lidze ostrą konkurencję). Więcej, Wisła zremisowała w paskudnym stylu, po meczu, który przypominał zawody w jedzeniu orzechów przeprowadzone w domu starców – dwóch bezzębnych staruchów i problem nie do zgryzienia - jak stworzyć zagrożenie pod bramką przeciwnika.
Ale na tym nie koniec, bo po meczu trener i piłkarze zaczęli swoimi wypowiedziami obracać ten upokarzający remis w zwycięstwo. I tu dochodzimy do jądra ciemności, najgorszej części tej całej długiej, męczącej historii - nie sposób trenerowi i piłkarzom odmówić racji. Patrząc na to jak zagraliśmy w piątek, na to, co ta drużyna prezentuje w ostatnim czasie, na braki w naszej kadrze – remis wcale nie jest złym wynikiem.
Kadrowa degrengolada
I co z tym fantem zrobić? Na pewno przydałyby się jakieś transfery. Napastnik to absolutna konieczność, lewy obrońca zresztą też. Kwestia napastnika nie potrzebuje chyba głębszych tłumaczeń – nie mamy nikogo na szpicę, tyle. Co do lewej obrony, to Bunoza nie radzi sobie jakoś tragicznie – w meczu z Górnikiem miał kilka bardzo ważnych interwencji. Ale kwestii swojego wzrostu, nomen omen, nie przeskoczy. Wystarczy jakiś w miarę zwrotny skrzydłowy, by z Bośniaka zrobić wiatrak.
Ale czy na dłuższą metę te dwa - czy nawet cztery nazwiska, bo gdzieś tam mówiło się o czterech transferach do Wisły - odmienią oblicze tej drużyny? Mocno wątpliwe. Obecny skład kisi się we własnym gronie od lat. Większość piłkarzy jest tu już trzeci czy czwarty sezon, a niektórzy nawet dłużej. Jeżeli przez ten czas nie potrafili wziąć się w garść, usiąść, pogadać o swoich problemach, o tym jak z tygodnia na tydzień piłkarsko szmacą się coraz bardziej, wystawiając na pośmiewisko nie tylko klub, ale także swoje własne nazwiska – a to przecież ludzie aspirujący do grania z orłem na piersi – to nie ma nadziei, to są nazwiska do odstrzału. Ani Neymar, ani Messi nie naprawi tego, co z nimi jest nie tak.
Gdyby nie to, że zwyczajnie nie mamy kim grać, chciałoby się amputować chore członki – tu i teraz, żeby zaraza nie rozprzestrzeniła się na to, co jeszcze zdrowe. Garguła i jego stałe fragmenty gry, Wilk i jego "pracowitość" wywołana notorycznie spóźnionymi reakcjami, Jovanović i... całokształt Jovanovicia. Chciałoby się ich posłać na trybuny, tylko kto ma grać zamiast nich? Młodzież już i tak wprowadzamy na wyrost.
Wszystko w rękach Smudy
W tych pięknych okolicznościach przyrody śmiem twierdzić, że Wisła jest zdana na łaskę i niełaskę Smudy. Z choroby nas nie wyleczy, ale może chociaż zdziała coś na objawy. Może jedno czy dwa nazwiska zmartwychwstaną chociaż na ten jeden sezon. Już teraz bardzo pozytywnie zaskakuje mnie Arek Głowacki. Po tym, co prezentował w zeszłym sezonie, przyznam, że postawiłem już na nim krzyżyk - pod względem motorycznym wyglądał wtedy beznadziejnie.
A jednak Wiślak zdołał jeszcze raz pójść w górę i znów wygląda na niezwykle wartościowego gracza. Oczywiście nie należy przeceniać sparingów czy meczu z Górnikiem, ale widać, że nie ma problemów z poruszaniem się po boisku, a jego doświadczenie musi w takiej sytuacji procentować. W piątek Głowacki nie tylko wzorowo wypełniał swoje obowiązki, ale jeszcze łatał dziury po kolegach i dawał bardzo ważną asekurację młodemu Stolarskiemu.
Drugim nazwiskiem na kibicowskiej liście "do wskrzeszenia" musi być Patryk Małecki. Niestety tutaj pozytywnych sygnałów brak. "Mały" z Turcji wrócił pozbawiony swojego podstawowego atutu – dynamiki. Cały miniony sezon komentatorzy powtarzali w kółko "szybki Małecki", "szybki Małecki", tymczasem Wiślak ruszał się jak maluch z piątką pasażerów i zaciągniętym ręcznym. Niestety z Górnikiem skoku jakościowego z jego strony widać nie było, za to mnożyły się całkiem niepotrzebne straty.
Zresztą, poza defensywą, wszyscy piłkarze Wisły zagrali raczej na jednym, mizernym poziomie. Przepraszam, zapomniałem, że grał Garguła. Ja rozumiem, nie jego pozycja - to jest jakieś tam wytłumaczenie jego zagubienia na murawie. Ale z pewnością nie jest to wytłumaczenie dla bardzo niedokładnych podań i po raz kolejny słabiutko bitych stałych fragmentów gry.
Wracając do mizerii w naszej ofensywie. Prawda jest taka, że na dziś - na całą drużynę - z przodu mamy tylko jeden atut, na którym możemy polegać – dynamika Sarkiego. To cholernie, cholernie mało, nawet jeżeli naszym celem ma być utrzymanie. Mało choćby dlatego, że sama dynamika skrzydłowego nie jest w stanie zagwarantować bramek. Sarki biega w takich sektorach, że akcji sam raczej nie skończy, a podać też nie bardzo ma komu.
Cała reszta nawet jeżeli coś potrafi, to są to przebłyski dobrej gry, a jedyną gwarancją jaką zapewniają, jest gwarancja popełniania błędów. Nawet kiedy Wiśle uda się wymienić kilka niezłych podań, zawiązać groźnie wyglądającą akcję, zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje podanie, nie pokaże się do gry, źle pobiegnie itd. Akurat błędy mamy w tym sezonie jak w banku.
Absolutnie kluczowe wydaje się to, co Smuda zdziała z młodzieżą, bo stawianie na młodych nie jest już opcją – jest koniecznością. Z jednej strony mamy pytanie ile trener da radę wykrzesać z tych chłopaków, z drugiej ile w ogóle można z nich wykrzesać? Temat młodzieży przy Reymonta w ostatnich latach był w najlepszym wypadku zaniedbywany i bardzo możliwe, że Smuda zwyczajnie nie będzie miał w czym rzeźbić. Z Górnikiem na murawę wyszli Stolarski i Nalepa – wstydu sobie ani nam nie zrobili, ale żeby wyróżniali się na tle ogólnej padaczki prezentowanej przez kolegów i przeciwników? Niestety tego też nie można powiedzieć.
Inaczej rzecz ujmując, Smuda z młodzieży raczej powinien starać się robić wartościowe uzupełnienie składu, piłkarzy, którzy w pierwszej kolejności będą solidnie wykonywali taktykę. Na zawodników robiących różnicę raczej nie ma co liczyć.
Właśnie – taktyka. Tutaj trenera czeka najwięcej pracy do wykonania, ale tutaj też może znaleźć wybawienie dla Wisły. Od tej strony Wisła Probierza wyglądała beznadziejnie, a i za Kulawika niewiele widać było pozytywów. Schematy przejścia z obrony do ataku albo nie istniały, albo nie funkcjonowały. Wisła atakowała garstką zawodników bezładnie rozrzuconych na połowie rywali i raczej kryjących się przed grą niż szukających kontaktów z futbolówką.
Tak było w poprzednim sezonie. A jak jest teraz? Nieco lepiej – już widać, że Smuda nie zamierza kurczowo trzymać się defensywy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę, że trener pokłada jako takie zaufanie w naszym bloku defensywnym i pozwala obrońcom zostawać sam na sam z przeciwnikiem. Pytanie czy i kiedy to się zemści, bo niestety Jovanović, Bunoza czy Chavez to nie są nazwiska idące w parze z epitetem "solidny".
Niestety z przodu, pomimo tego, że piłkarze starają się siebie szukać, to wciąż jest to za mało. Za zawiązywaniem gry w dwójkach czy trójkach musi iść ruch partnerów w innych strefach, który będzie dawał możliwość przenoszenia akcji w kolejne sektory boiska. Z jednej strony rozumiem – nowy trener, krótki okres przygotowawczy, na wdrożenie wszystkiego potrzeba czasu. Z drugiej strony każdy mecz, w którym wykonywanie założeń taktycznych nie jest naszym mocnym punktem to punkty oddawane przymusowo wszelkiej maści górnikom i podbeskidziom.
Na koniec pozostaje jeszcze jedna kwestia – przygotowanie fizyczne. Jestem bardzo ciekaw pracy jaką wykonał trener Smuda, który znany jest z ciężkich okresów przygotowawczych. Wisła w sparingach z początku prezentowała się bardzo obiecująco, by z każdym kolejnym meczem notować zniżkę formy wywołaną najzwyklejszym w świecie przemęczeniem. W meczu z Górnikiem Wisła też wyglądała na przemęczoną, tylko tutaj rodzi się pytanie – czy świeżość jeszcze wróci?
Nie zdziwiłbym się gdyby za tydzień czy dwa piłkarzom Smudy wyrosły skrzydła i zaczęli zasuwać po boisku aż miło. Niestety równie prawdopodobne wydaje się to, że obecny poziom wydolności zostanie z nami na dłużej. Piłkarze Wisły w ostatnich sezonach przyzwyczaili mnie do przejawiania objawów chronicznego przemęczenia. Może być to zasługą pracy trenerów, może to być zasługą wątłych organizmów piłkarzy, ale nie wykluczałbym też zwykłego lenistwa i chęci zwalenia wszystkiego na trenera i jego przygotowania, czy nawet zemsty za zbyt ciężkie treningi. Zauważcie, że taki Sarki nóg z ołowiu w piątek nie miał, Głowacki też prezentował dobrą motorykę.
Po cichu wciąż marzę, że Wisła w tym sezonie będzie chociaż biegać jak przystało na prawdziwych piłkarzy, ale muszę też przyznać, że swoje marzenia trzymam na krótkiej smyczy realizmu. Jeśli za tydzień nie zobaczymy wyraźnego postępu, to wszystko będę mógł włożyć między bajki. Tak czy inaczej los rozpoczętego sezonu dla Wisły wydaje się bardziej leżeć w rękach trenera niż w nogach zawodników. Jeżeli ta od dawna zatarta maszynka wreszcie zatrybi, będzie to jego zasługą, jednak jeżeli Smuda nie podoła temu, nie oszukujmy się, trudnemu wyzwaniu, to czeka nas wyjątkowo długi i męczący sezon, oby chociaż zakończony happy endem.
Na zakończenie...
Kilka słów o występach:
Michał Miśkiewicz – nogi, nogi i jeszcze raz nogi. Miśkiewicz byłby nawet całkiem znośnym bramkarzem, gdyby nie jego gra nogami. Za każdym razem, kiedy piłka zmierza w jego kierunku, drżę, żeby nie popełnił błędu. Normalnie taki dreszczyk emocji na boiskach Ekstraklasy byłby nawet przyjemną odmianą, ale niestety jego koledzy z defensywy też nie należą do najpewniejszych, więc ich połączone siły mogą przyprawić kogoś o słabszym zdrowiu o zawał.
Tak całkiem poważnie – to jest problem, bo nawet w meczu z Górnikiem widać było, że obrońcy kiedy tylko mogą, unikają grania do Miśkiewicza, a to ogranicza nasze możliwości operowania piłką w tyłach i czyni nas bardziej podatnymi na pressing.
Paweł Stolarski – jak spojrzymy na niego jak na chłopaka rocznik '96 – to trzeba przyznać, że spisuje się dobrze, szczególnie na pozycji, która wymaga tężyzny fizycznej, której Wiślakowi brakuje. Jeżeli spojrzymy na niego jak na pełnoprawnego zawodnika, jest już wyraźnie gorzej. Głowacki notorycznie go niańczy ubezpieczając jego tyły i sprzątając jego błędy. W dodatku w ofensywie Stolarski zbyt często "głupieje" – brak mu albo zimnej głowy, albo pomysłów na prowadzenie akcji. Patrząc na same umiejętności, chłopak się nie wyróżnia, ale też nie odstaje jakoś bardzo wyraźnie na minus, więc kto wie – może jest przed nim niezła piłkarska przyszłość.
Arkadiusz Głowacki – podpora, ostoja, filar, po więcej zapraszam do słownika terminów bliskoznacznych. Przestał człapać, jest w stanie obrócić się w przyzwoitym czasie i nie zapomniał na czym polega jego fach, więc ten sezon może być jego. Pod warunkiem, że nie okaże się, że Górnik jest jeszcze słabszy niż myślę. Aha, warto odnotować, że Głowacki starał się brać udział w grze ofensywnej – przerzuty, długie podania, nawet wyjścia za akcją – to pokazuje, że czuje się pewnie.
Marko Jovanović – jak na swoje możliwości nawet przyzwoity występ, ale jak u Głowackiego trzeba brać poprawkę na klasę rywala. I tak Jovanović zaliczył gigantyczny błąd przy akcji Nakoulmy wpuszczając rywala w pole karne. Co do sytuacji z symulką Małkowskiego, to do Jovanovicia nic nie mam – ewidentnie położył się, żeby zablokować wstrzelenie piłki, dziwię się tylko, że Małkowski nie dostał kartki.
Gordan Bunoza – ustawianie się, przesuwanie, asekuracja – w większości sytuacji rewelacja. Gra 1 na 1? Beznadzieja, ale tego można się było spodziewać przy jego warunkach fizycznych. W tyłach ogólnie raczej na plus ze względu na kilka ważnych interwencji i brak poważniejszych błędów własnych. Z przodu bez historii – wychodził, ale niewiele z tego wynikało, po części można za to winić fatalną dyspozycję Małeckiego.
Emmanuel Sarki – kiedy był przy piłce, stwarzał zagrożenie. Ponieważ Wisła prawie nie stwarzała zagrożenia w tym meczu, łatwo się domyślić, że Sarki rzadko bywał pod grą. Trochę w tym jego zasługi, trochę zasługi kolegów. Ogólnie na delikatny minus.
Ostoja Stjepanović – zrobił swoje w tyłach i to w zasadzie tyle. W akcjach ofensywnych udzielał się rzadko, bez przekonania, a jeżeli już zaznaczał wyraźniej swoją obecność, to raczej na minus.
Michał Nalepa – rocznik '93 więc już 20 lat na karku. Taryfa ulgowa należy się raczej z racji debiutu, który nie wypadł w żadnym razie źle, a jednak nieco bezbarwnie. Z jednej strony jeden z wielu "psujów" w naszych akcjach ofensywnych – sporo jego podań pozostawiało wiele do życzenia. Z drugiej strony chłopak starał się szukać obrotu środkowej strefie i to nawet z pewnymi sukcesami. To bardzo pożyteczna umiejętność u środkowego pomocnika i choć by z tego względu będę trzymał na niego oko.
Michał Chrapek – były takie momenty, kiedy myślałem sobie – tak, to jest ten Chrapek, którego widziałem w ME, ten Chrapek, na którego liczę. Niestety nawet więcej było momentów, w których myślałem sobie – nie, to jednak ten sam Chrapek, co w zeszłym sezonie. W kilku słowach? Błyskotliwy, ale nieprzyzwoicie niechlujny.
Patryk Małecki – słabizna. Fura strat, w większości niewymuszonych – podania do nikogo, spóźnione podania, niecelne podania, za lekkie podania, bieg w niewłaściwym kierunku, spóźniony start, złe decyzje, słabe dośrodkowania – w skrócie pełen przegląd błędów możliwych do popełnienia. A i tak zdołał kilka razy zrobić groźniejszą akcję na skrzydle, co mówi co nieco o jego potencjale.
Łukasz Garguła – jak wyżej, minus fragment o zagrożeniu, plus psute stałe fragmenty gry.
Zmiany – były, niewiele wniosły.
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
I na gablotę!
Przyzwyczaiłem się do
tego, że od śledzenia wydarzeń w polskiej piłce ręce opadają,
ale od sobotniego meczu Wisły z Legią, ręce opadły mi nieco
bardziej. Najpierw zaatakowali mnie sędziowie, a potem poprawił
jeszcze Jacek "one-man-army" Bednarz, który niedługo sam
będzie wykładał papier toaletowy na stadionie. Ale spokojnie, to
tylko taka zmyłka, już latem zaczyna się budowanie wielkiej Wisły.
Tia...
Na razie dajmy spokój
medialnym snom o potędze i zwalnianiu sprzątaczek, skupmy się na
tym, co wydarzyło się w trakcie i po sobotnim spotkaniu. Co tu dużo
kryć, w sobotnim szlagierze sędziowie mylili się w sposób, który poważnie podważa ich kompetencje do prowadzenia zawodów
sportowych nie tylko na tym szczeblu.
To, co odwalał (to i tak
delikatne sformułowanie) sędzia Sebastian Jarzębak, pełniący w
tym meczu funkcję arbitra bramkowego, nie tyle wymaga wyciągnięcia
konsekwencji dyscyplinarnych, co wysłania człowieka na przymusowe
badania wzroku i wprowadzenia sądowego zakazu prowadzenia pojazdów
mechanicznych. Z taką wadą wzroku chłop jest po prostu zagrożeniem
dla siebie i otoczenia. Wystarczy zerknąć >>TUTAJ<<.
Przecież on się patrzy na akcję, więc musi widzieć, że piłka
wyszła (jeżeli ktoś jest niedoinformowany, to śpieszę wyjaśnić,
że po tym dośrodkowaniu padła bramka na 0:1, uznana).
Ale na tym nie koniec
cyrku z udziałem tego konkretnego pana, bo w drugiej połowie z
podobnej odległości nie zauważył, że Dusan Kuciak wypadł z piłką poza linię końcową i to w sposób chyba
nawet bardziej ewidentny (>>TUTAJ<<). Do tego dochodzą jeszcze kontrowersje
dotyczące starcia Kuciaka z Pareiką w ostatnich sekundach meczu i
niepodyktowany rzut karny dla Wisły po zagraniu ręką przez Tomasza
Jodłowca.
Kuciak miał w zamieszaniu
uderzyć Pareikę, czego ja osobiście nie widziałem ze względu na
to, że realizator starał się jak mógł, by nie relacjonować
całego zajścia. Jednak jeżeli do czegoś doszło, pan Jarzębak
musiał to widzieć, bo stał tuż obok. Natomiast co do karnego mam
mieszane uczucia. Dla mnie była to ewidentna jedenastka, ale jako
kibic Wisły boję się, że mogę być nieobiektywny, a muszę
przyznać, że w podobnych sytuacjach arbitrzy nie zawsze dyktują
rzuty karne. Tu winne są przede wszystkim przepisy, a raczej to, że
sędziowie nagminnie stosują się do nich z dużą dozą dowolności.
Sytuację można obejrzeć >>TUTAJ<<. Dlaczego twierdzę,
że to był rzut karny? Bo gdyby sytuacja miała miejsce poza polem
karnym, to sędzia niemal na pewno odgwizdałby przewinienie.
Oczywiście, Jarzębak
robi teraz za najwyższe drzewo w lesie i wszystkie gromy ciskane są
w niego, bo jego błędy były karykaturalne. Jednak nie należy
przymykać oka na postawę arbitrów liniowego Roberta Siejki i
głównego Huberta Siejewicza. Obaj w tych sytuacjach wykazali się
podobną nieudolnością. Koniec końców Siejewicz po meczu wyszedł
do mediów i publicznie przeprosił za błąd (jeden, ten przy
pierwszej bramce). Przyznam szczerze, że mnie tymi przeprosinami
tylko bardziej zdenerwował.
Wiele, wiele lat temu,
kiedy Siejewicz był początkującym arbitrem na poziomie
Ekstraklasy, uchodził za nadzieję polskiego sędziowania. Wnosił
na boisko nowe standardy – kultura, zdecydowanie, ale przede
wszystkim rozsądek. Siłą rzeczy, nawet pomimo błędów zwalanych
na karb braku doświadczenia, był chwalony - także przez media. I
chyba Siejewicza zagłaskano, bo nie tylko wraz ze zdobywanym
doświadczeniem nie poprawił swojego warsztatu, ale wręcz cofnął
się w rozwoju. Z rundy na rundę sędziuje coraz słabiej, tylko
mało się o tym mówi, bo łatka dobrego arbitra przylgnęła do
niego równie mocno, co łatka talentu do niektórych piłkarzy. Co z
tego, że sprawia dobre wrażenie przed kamerą, skoro sędziuje
fatalnie?
Jednak na wystąpieniu
Siejewicza sprawa się nie kończy. W Krakowie zawrzało, bo zawrzeć
musiało. Trudno nie poczuć rozgoryczenia, kiedy kolejny raz w tym
sezonie sędziowie w ewidentny sposób mylą się na niekorzyść
Wisły. Rozumiem frustrację kibiców, rozumiem poczucie bycia
oszukanym u piłkarzy, rozumiem nawet nieostrożne wypowiedzi
trenera. Nie rozumiem natomiast >>TEGO<<.
Kibice to kibice, oni żyją
meczami swojej drużyny, każdy taki szwindel boli ich jak cios
prosto w serce. Piłkarze walczą na boisku, to ich sędziowie
oszukują. Po trenerze można by oczekiwać nieco więcej spokoju,
ale to on jest najbliżej drużyny i to on najczęściej ponosi
odpowiedzialność za wyniki – wiadomo, że nie zawsze da radę
stłumić emocje. Ale to pismo? To napisał klubowy oficjel w
kilkanaście godzin po meczu. Raz, że od takiej osoby należy z
urzędu wymagać pewnej powściągliwości i dozy dyplomacji. Dwa, że
miał dość czasu, by ochłonąć i poukładać sprawę w głowie.
Tymczasem ten list ociera
się o śmieszność. Niezgrabny, z kilkoma błędami, pisany
językiem zagniewanego licealisty, a w tonie przypominający reakcję
pięciolatka z piaskownicy. Kolega zniszczył mi babkę, to ja
zabieram wiaderko i idę do domu. "Galeria Sędziowskich Sław"?
Poważnie? Czy może to jest jakaś gruba ironia, której po prostu
nie załapałem? Przypomina mi się scena z gablotą nieobsługiwanych
klientów z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Sęk w
tym, że Wisła wcale nie wcieli się w rolę kierownika sklepu tylko
klienta, który poobrażał wszystkie sklepy.
Bo jak dokładnie
wyobrażają to sobie pomysłodawcy? Wchodzi arbiter do szatni i
widzi szpaler zdjęć, na który składają się niemal wszyscy
ekstraklasowi sędziowie. I co? Robi to na nim jakieś wrażenie?
Przecież to oczywiste, że prędzej czy później wyląduje tam
każdy arbiter. W poważnych ligach sędziują poważni sędziowie, a
jednak też popełniają poważne błędy w poważnych meczach. Nasza
liga od A do Z jest niepoważna. Niepoważni są działacze,
niepoważni są trenerzy, niepoważni są piłkarze, niepoważny jest
poziom zawodów i siłą rzeczy sędziowie do poważnych także nie
należą i prędko należeć nie będą. Bo niby jak?
Dzisiaj Wisła wystosowała
nieco rozsądniejsze pismo, które znajdziecie >>TUTAJ<<.
Niby wszystko fajnie, ale przyjrzyjmy się punktom 3 i 4. Czego tak
naprawdę spodziewa się klub? Że PZPN zawiesi połowę
ekstraklasowych sędziów? A skąd weźmie następców? Z niższych
lig? Ilu tam może być arbitrów, którzy będą lepsi od tych
odrzuconych i ile czasu zajmie im popełnienie błędów, które
zdaniem klubu wymuszą ich degradację i szukanie kolejnych
zastępców? Przecież to jakaś piramidalna bzdura, bicie piany całkiem oderwane od rzeczywistości.
Szkoda, że klub znowu
zawiera głupoty w poważnym piśmie, bo akurat punkt piąty wydaje
mi się istotny i godny poważnego podjęcia, a ja osobiście jestem
gotów podpisać się pod nim obiema rękami. Jak na razie dodatkowi
sędziowie jeszcze na nic się nie przydali, a kilka widowisk zdążyli
zepsuć swoją obecnością. Eksperymenty eksperymentami, ale nie
kosztem odbierania resztek powagi rozgrywkom na najwyższym krajowym
szczeblu.
Szkoda także, że tak
nieumiejętnie podjęta sprawa prawdopodobnie obróci się przeciwko
klubowi. Już prezes Boniek swoją dzisiejszą wypowiedzią wbija
szpilki i próbuje przywołać Bednarza do porządku. A przecież
Boniek tak naprawdę w tej sprawie bezpośrednio nie uczestniczy. O
wiele bardziej zainteresowane jest zapewne samo środowisko
sędziowskie, które po takim ataku ze strony klubu, na Wisłę
przychylnie patrzeć nie będzie.
Co z tego, że to Wisła
ma w tym sporze rację? Co z tego, że to Wisła jest płacącym
klientem, który wymaga jedynie pewnego standardu usług? Jednak
rynek sędziowski nie jest sklepem działającym na zasadach wolnego
rynku, póki co wciąż przypomina bardziej urzędniczy relikt PRL-u.
Realia są takie, że w lidze warunki dyktuje sędziowska klika,
która tupania nogą się nie wystraszy, bo wie, że niewiele można
jej zrobić.
W żadnym razie nie
sugeruję tu jakichś fryzjerskich machlojek, jednak problem
kiepskiego sędziowania istnieje, a samo środowisko sędziowskie
wydaje się nie tylko niezdolne, ale także niechętne do rozwiązania
tego problemu. Żeby zmienić tę sytuację, trzeba wykonać sporo
pracy u podstaw, dokonać pewnych fundamentalnych reform systemowych,
choćby w sposobie szkolenia sędziów. W tę stronę należy
kierować wysiłki, a nie przychodzić z awanturą do Urzędu
Skarbowego, bo na kłótniach z urzędnikami raczej dobrze się nie
wychodzi.
niedziela, 24 marca 2013
Poukraińskie grzechów i przewin kompendium
Chyba pierwsza fala jęków
po meczu z Ukrainą się przelała, można na spokojnie zastanowić się
nad tym, co poszło nie tak, bez martwienia się, że pytania i
odpowiedzi utoną w morzu lamentu. Oczywiście sam też czuję się
nieco rozczarowany. Może nie tym, że de facto zamknęliśmy sobie
drogę na mundial – przecież nie zrobiliśmy tego na przestrzeni
90 minut meczu z Ukraińcami. W dodatku, że do Brazylii wybierzemy
się co najwyżej w charakterze turystów spodziewałem się jeszcze
kiedy nasza forma i nasz wynik na Euro były sprawą otwartą. Nie
oszukujmy się – mamy bardzo trudną grupę eliminacyjną. Raczej
rozczarowała mnie sama porażka z Ukrainą, a konkretniej jej forma.
Ukraińcy nie przyjechali
tu jak po swoje. Trochę się nas nawet bali – chcieli grać piłkę
agresywną, twardą, siłową – zamęczyć nas w środku pola i
jeśli się uda – ukłuć. Po siedmiu minutach prowadzili 2-0, ale
paradoksalnie oznaczało to, że ich plan legł w gruzach. Takie
szybkie, niespodziewane prowadzenie potrafi czasem być zgubne dla
drużyny. Piłka nożna to sport drużynowy – gra się 11 na 11 i
jeden człowiek w pojedynkę może zrobić różnicę, ale boisko
jest zbyt duże, a pracy zbyt wiele, by ktokolwiek mógł naprawdę
wygrać mecz samemu. Drużyna zawsze jest podwaliną sukcesu, jednak
takie sytuacje jak w meczu Polska – Ukraina potrafią drużynę
rozbić.
Wejdźmy na moment w głowy
piłkarzy Fomenki. Szykowali się na bardzo trudny mecz, który
będzie wymagał od nich dania z siebie maksimum i w którym o
zwycięstwo będzie trudno. Ledwo wyszli na murawę – pach, pach –
bez większego wysiłku zdobywają dwubramkowe prowadzenie. Właściwie
bez sytuacji, oddali dwa strzały sprzed szesnastki i oba wpadły.
Polska nie ma drugiej linii, Polska nie ma defensywy. Pytanie brzmi –
co robimy dalej? Gramy tak, jak trener rozpisał – trochę
ofensywnie, trochę defensywnie? Próbujemy przycisnąć i zlać
cieniasów, wykorzystać ich moment słabości? A może cofamy się w
obawie, że obudziliśmy śpiącego lwa? A może po prostu
zdroworozsądkowo chcemy bronić korzystnego wyniku? Prawdziwym
zagrożeniem dla drużyny nie jest jednak twierdząca odpowiedź na
któreś z tych pytań. Zagrożeniem dla drużyny jest twierdząca
odpowiedź na wszystkie pytania. Każdy piłkarz ma swój rozum i w
takiej nieprzewidzianej sytuacji każdy piłkarz uzna co innego za
słuszne. Właśnie to przez kolejne 10-15 minut po zdobyciu drugiej
bramki było prawdziwym problemem Ukrainy. Każdy piłkarz miał
trochę inną koncepcję i to wystarczyło, żeby gra drużyny się
zdezorganizowała.
Z kolei Polska po dwóch
szybkich knock-downach po raz pierwszy od dawna zaprezentowała jakąś
boiskową jednomyślność – rzuciła się do ataku. Powód prosty
– takie 0-2 to nie tylko kiepski wynik, ale w dodatku walizka
wstydu, którą trzeba będzie zabrać do domu. Nasi bez wyjątku
rozumieli, że trzeba grać agresywnie i trzeba grać do przodu –
najlepiej jak najszybciej. To szczególnie pasowało chłopakom z
Borussii, która ostatnio gra głównie taką piłkę – przechwyt i
jak najszybsze przeniesienie gry bezpośrednio pod bramkę rywali –
podania w tył raczej nie wchodzą w rachubę.
W tym krótkim okresie
nasza gra na tle Ukraińców mogła się nawet podobać, choć efekty
były tylko przyzwoite. Mieliśmy strasznie dużo przechwytów w
środku pola, bo Ukraińcy byli rozproszeni po murawie i pozwalali
izolować zawodnika przy piłce, ale z drugiej strony sami też
gubiliśmy futbolówkę w środkowej strefie i nadziewaliśmy się na
kontry. Na nasze szczęście Ukrainie brakowało zdecydowania i
organizacji w tych wypadach, przez co mogliśmy je relatywnie łatwo
kasować.
Niestety, mieliśmy też
swoje problemy. Głównym było stworzenie groźnej sytuacji z gry.
Przede wszystkim brakowało zgrania, zrozumienia i wyćwiczonych
akcji. Tu kłaniają się dwie kadencje pracy Fornalika i Smudy,
którzy w zasadzie nie wprowadzili żadnej akcji do naszego
repertuaru ataków. Następny problem to decyzje personalne
Fornalika, o których więcej za chwilę. Teraz tylko zauważę, że
zgodnie z moimi przewidywaniami selekcjoner wystawił jedenastkę,
która albo nigdy jeszcze ze sobą nie grała, albo miało to miejsce
bardzo, bardzo dawno temu. Fornalik wystawił zmutowanego potwora,
któremu coś na kształt kręgosłupa wyrasta jedynie gdzieś na
boku.
Jednak z mijającymi
minutami drugiej połowy, z naszych piłkarzy schodziła energia, a
Ukraińcy zaczynali grać coraz bardziej poukładaną piłkę. Przede
wszystkim skupili się na niewpuszczaniu naszych graczy w pole karne.
Robili to nawet za cenę oddawania mnóstwa stałych fragmentów gry.
I przy tym aspekcie chciałbym się na dłużej zatrzymać. Wierutną
bzdurą jest stwierdzenie, które przeczytałem gdzieś po meczu –
że Ukraińcy oddawali nam stałe fragmenty, bo wiedzieli, że nie
stworzymy z nich zagrożenia. To jakiś koszmarny bełkot, który
mógł powstać tylko za dziennikarskim biurkiem.
Pierwsza rzecz – stały
fragment to zawsze stres dla defensywy, bo to sytuacja w której w
polu karnym znajduje się wielu zawodników obydwu drużyn,
standardowe zachowania obrońców się nie sprawdzają. W dodatku
trzeba zaufać kolegom z innych formacji, którzy w tym wypadku także
mają swoje zadania. A każdy błąd może być opłakany w skutkach
– jak w szesnastce robi się kocioł, to piłką rządzi już
bardziej przypadek niż umiejętności, jedno niefortunne strącenie,
trafienie wybiciem kogoś w plecy i nagle można stracić bramkę.
Stałe fragmenty to zmora obrońców.
Stałe fragmenty to także
zmora dla drużyny, bo oznacza ponowienie akcji rywali, oznacza
utrzymanie ciężaru gry pod własną bramką. Po stałych
fragmentach gry najłatwiej dać się zamknąć na własnej połowie
i całkiem stracić inicjatywę. W dodatku taki scenariusz jest wciąż
prawdopodobny, nawet kiedy rywale nie stwarzają zagrożenia ze
stałych fragmentów. Jedynie karykaturalnie złe rozegrania, jakie
często widujemy na boiskach Ekstraklasy są gwarantem większej
szkody dla drużyny atakującej niż broniącej, więc dobrowolne
oddawanie stałych fragmentów "bo nic z tego nie zrobią"
po prostu nie trzyma się kupy nawet w ogólnym założeniu.
A co dopiero, kiedy
przesadzimy go na grunt tego konkretnego spotkania. Ukraina broniła
się w tych sytuacjach fatalnie. Gubiła krycie, zostawiała
zawodników całkiem niepilnowanych i w dodatku kiedy dochodziło do
pojedynków, sporą część przegrywała. Problemem było to, jak my
z tego korzystaliśmy, a raczej nie korzystaliśmy.
Zacznijmy od samej
techniki centr. Wrzutki Majewskiego były poprawne – docierały do
adresatów i pozwalały im na zagranie piłki. Jednak dobrane
schematy rozegrania powodowały, że bezpośrednio z takiej wrzutki
było bardzo trudno oddać strzał. Piłki latały głównie w
kierunku piłkarzy ustawionych poza światłem bramki, lub gdzieś na
jego peryferiach i znacznie oddalonych od bramki. Aby z takiej
pozycji oddać groźny strzał, trzeba spełnić pewne warunki.
Zawodnik atakujący piłkę powinien być w ruchu, by mieć dodatkowy
impet przy uderzaniu piłki. Ponadto piłka musi być zagrana niemal
idealnie – w tym wypadku mówimy o innej klasie celności, piła
musi spadać zawodnikowi w punkt, zgadzać się w timingu z
nabiegnięciem zawodnika atakującego, znaleźć się odpowiednim
czasie na odpowiedniej wysokości, inaczej zawodnik się z nią
minie, lub nie będzie w stanie kontrolować kierunku strzału.
Nasi zawodnicy w polu
karnym Ukrainy byli raczej statyczni, a centry zdecydowanie nie były
tak dobre. Siłą rzeczy wariant z oddawaniem bezpośrednich strzałów
odpadał. Trzeba było szukać zgrania. Ale tu też pojawiał się
problem niedostatecznego ruchu ze strony Polaków. Zawodnik
nabiegający jest w takiej sytuacji uprzywilejowany z wielu względów.
Przede wszystkim będąc w ruchu, to on jest stroną czynną i to on
wymusza na rywalach reakcję. Kiedy to on czeka na piłkę, to rywale
są w ruchu, to oni przejmują inicjatywę i to oni wymuszają
reakcję na zawodniku atakującym. W dodatku zawodnik nabiegający ma
lepszy przegląd sytuacji – będąc w ruchu nie musi koncentrować
się na obronie swojej pozycji i może swobodnie obserwować sytuację
przed nim, podczas gdy zawodnik statyczny musi bronić swojej pozycji
i jeszcze w dodatku reagować na zachowanie przeciwnika – jeżeli
sytuacja nie jest idealnie przećwiczona i nie jest zaskoczeniem dla
rywali, zawodnik atakujący pozostający w bezruchu myślowo jest o
krok lub nawet dwa za zawodnikami broniącymi. No i oczywiście
zawodnik nabiegający ma przewagę impetu.
Skoro nasze zgrania i
rozegrania nie przynosiły powodzenia, należało zmienić wariant
rozegrania. Piłkę należało wbijać ostrzej, w okolice piątego
metra. Dlaczego? Bo z bliższej odległości byle rykoszet czy
niewprawne muśnięcie piłki może już przynieść bramkę. Drugi
powód to Piatow, który na poziomie międzynarodowym jest po prostu
słabym bramkarzem. Piatow nie ma w ogóle kleju w rękach i zbija
piłki gdzie popadnie. Jedna z nielicznych wrzutek na piąty metr
skończyła się jego błędem i zdecydowanie należało drążyć
temat.
Po bramce Piszczka stałe
fragmenty były w zasadzie naszym jedynym argumentem w walce z
Ukraińcami, którzy czuli się coraz lepiej i pewniej na boisku, z
każdą minutą korygowali swoje ustawienie i swoją organizację
gry, by w końcówce pierwszej połowy wyglądać już na drużynę
całkiem poukładaną, może z wyłączeniem nadmiernej agresji w
środku pola. Swoją drogą sędzia się nie popisał, bo gwizdał
dosyć przypadkowo. Odgwizdywał faule, gdzie można było puszczać
grę, pokazywał kartki, kiedy faul nie był tak poważny i nie
pokazywał kartek, kiedy przewinienia domagały się tego choćby ze
względu na taktyczny charakter. Gdyby trzymał się jednego
kryterium decyzyjnego, pewnie musiałby usunąć z boiska któregoś
z Ukraińców. Sęk w tym, że byłby to jednak jego błąd, bo
Ukraińcy i tak usłyszeli kilka gwizdków zbyt wiele przeciwko
sobie. Koniec końców, może sporo decyzji arbitra było słabych
lub niezrozumiałych, ale przynajmniej żadnej z drużyn w wyraźny
sposób nie skrzywdził.
W przerwie... W przerwie
stało się to, co stać się musiało, bo Ukraina ma na ławce
trenera. Ukraina się całkowicie zreorganizowała i uniemożliwiła
nam swobodne operowanie piłką na jej połowie. Jej ustawienie było
do tego stopnia skuteczne, że nie tylko nie byliśmy już w stanie
notować żadnych przechwytów, ale w dodatku nie mieliśmy nawet
dobrego pomysłu jak wejść z piłką na drugą połowę. O
dostawaniu się pod bramkę Piatowa w zasadzie nie było już mowy.
Owszem, zdarzyło się kilka nieprzekonujących zrywów, ale nawet
gdyby Obraniak strzelił wtedy gola, to z jednej sytuacji dwóch
bramek się nie zrobi. No i trzeba powiedzieć, że Ukraińcy powinni
byli strzelić jeszcze przynajmniej jedną bramkę. Jedyny powód,
dla którego tego nie zrobili, to brak koncentracji przy oddawaniu
strzałów. Sytuacji bramkowych po przerwie stworzyli 5-6 i gdyby
uderzali lepiej, Boruc nie miałby nic do powiedzenia.
Skoro wywołałem nazwisko
bramkarza to może przejdę do decyzji personalnych, bo wywołały
one sporo dyskusji. Przy okazji Boruc jest wzorcowym przykładem
bałaganu w naszej kadrze. Do bramkarza Southampton nie mam właściwie
żadnych poważniejszych zarzutów. Tak, źle wyrzucił piłkę, miał
kilka błędów, ale nie przez niego przegraliśmy mecz. Niepokojące
jest natomiast podejście selekcjonera do samego procesu selekcji.
Fornalik zachowuje się jakby był selekcjonerem kadry Brazylii i to
kiepskim selekcjonerem. I w żadnym razie nie trenerem. Patrząc po
jego decyzjach, najważniejszy jest dobór zawodników będących w
najlepszych klubach i będących aktualnie w najwyższej formie. Nie
widać w jego decyzjach żadnej innej myśli przewodniej czy
koncepcji, tym samym nie może być mowy o tworzeniu drużyny.
Tak, Szczęsny ostatnio
miał gorszą prasę i jego sytuacja w klubie się skomplikowała.
Jednak czy to jest powód, żeby w bramce postawić golkipera, który
w reprezentacji nie grał przez nieomal całą kadencję Smudy i
większą część kadencji Fornalika? Przecież dla niego gra z
Piszczkiem, Glikiem i Boenischem to była nowość, a i z Wasilewskim
zwykł współpracować na innych warunkach. I nie mówimy tu o
zawodniku, który w reprezentacji był, tylko nie grał. Nie, Boruc
nie trenował z kadrą, nie był powoływany, siłą rzeczy nie ma
prawa być zgranym z drużyną. Nie może być tak, że do kadry
trafia się za formę dnia. Żeby stworzyć drużynę, trzeba
operować pewną zamkniętą grupą zawodników stanowiących o
trzonie drużyny i jego bezpośrednim zapleczu. Oczywiście pewne
nazwiska mogą wskakiwać do kadry i z niej wypadać w zależności
od dyspozycji, ale z pewnymi ekstremalnymi wyjątkami, nie powinno
się zastępować zawodników pierwszego składu piłkarzami, którzy
w kadrze debiutują lub nie grali od dawna.
Taki Majewski. Jak on miał
się rozumieć z partnerami, jak on Lewandowskiego ostatnio na boisku
to widział w telewizorze? Błędem Fornalika nie było wystawienie
Majewskiego. Błędem Fornalika było to, że powołał chłopa
dopiero, kiedy ten nastrzelał bramek i od razu rzucił go na głęboką
wodę. A jak w tym wszystkim ma się czuć Mierzejewski, który
powołania dostaje na każde zgrupowanie, a nagle w hierarchii
przeskoczyło go kilku zawodników znikąd – Kosecki, Majewski, W
sumie Milik nawet też pod tę kategorię podpada. To samo Grosicki,
choć on akurat możliwe, że nie grał ze względów zdrowotnych.
Nie może być tak, że
zawodnicy, którzy miesiąc za miesiącem okazują się godni powołań
zostają wyprzedzeni w hierarchii przez zawodników, którzy na
powołania zasługują od czasu do czasu. Gdzie w tym logika? Miesiąc
temu nie byłeś dość dobry żeby przyjechać na towarzyskie
kopanie z Irlandią, ale teraz jesteś dość dobry żeby grać o
punkty z Ukrainą. Selekcjoner to nie tylko wybierajka nazwisk na
podstawie ostatnich występów w klubach. Gdyby taka była jego rola,
śmiało można go zastąpić prostym programem komputerowym. W końcu
to tylko segregowanie elementów na podstawie łatwo policzalnych
wartości.
Ale przecież selekcjoner
to trener. Jego zadaniem jest stworzenie drużyny. Nie można
stworzyć drużyny, kiedy w szatni co rusz zbiera się inna grupka
ludzi, a większość stałych bywalców i tak nie wychodzi na
murawę. Jeżeli trener takich piłkarzy powołuje regularnie, to ich
właśnie powinien desygnować do gry w pierwszej kolejności. Jeżeli
natomiast chce wystawiać innych piłkarzy, to ich musi powoływać i
to bez względu na ich aktualną dyspozycję w klubie. Raz, że
nierzadko piłkarze potrafią prezentować dwa różne oblicza w
klubie i reprezentacji. Dwa, że selekcjoner nie może się wypinać
na zawodnika, któremu chwilowo gorzej idzie. Jeżeli uważa kogoś
za wartościowego piłkarza, to tym bardziej powinien go wspierać i
promować w trudniejszych momentach kariery. No i trzy, do kadry mają
trafiać najlepsi piłkarze, a nie ci, którzy tydzień wcześniej
nakopali trochę bramek w nie najsilniejszej lidze. W skrócie.
Majewski w kadrze? Tak, pod warunkiem, że trener uważa go za
wartościowego i potrzebnego piłkarza, ale to też oznacza, że
Majewski dostaje powołania także wtedy, kiedy w klubie gra słabiej
albo ląduje na ławie.
Przejdźmy teraz do
człowieka, który prawie zbawił Polskę, przynajmniej według
mediów – do Obraniaka. Nie ogarniam, jak można cisnąć po
chłopie 24 godziny na dobę, a potem wyrzucać trenerowi, że tego
samego chłopa posadził na ławce? Abstrahując od strony sportowej
– Obraniak nie powinien grać w kadrze, bo ma syndrom oblężonej
twierdzy. Dużo mówi się, że nie układa mu się z kolegami z
szatni. Prasa co rusz krytykuje go albo za słabą grę, albo za owe
spory, albo za nieznajomość języka. Chłop od początku ma
wątpliwą motywację do kopania w tej drużynie. W dodatku drużyna
intensywnie kopie się po czołach i dla Francuza musi być w stanie
zadziwiającej wręcz dezorganizacji. Czy w takiej sytuacji i wobec
takiego klimatu wokół zawodnika, Obraniak może pokazywać w
koszulce z orzełkiem na piersi pełnię swoich umiejętności –
śmiem wątpić.
Patrząc od strony
sportowej Obraniak, nawet w formie, nie nadaje się do tej drużyny.
Przynajmniej nie jako jej filar i podstawowy zawodnik. Obraniak gra
piłkę spokojną, może nawet aż za spokojną. To piłkarz, którego
obecność na boisku jest uzasadniona jedynie w towarzystwie kilku
graczy pokroju Małeckiego czy Nakoulmy – takich którzy prą do
przodu nie zważając na okoliczności. Przy nich taki Obraniak jest
cenny, bo umie dać czas partnerom na włączenie się w akcję,
potrafi dołożyć trochę pomyślunku do tego futbolowego
szaleństwa. W reprezentacji Polski szaleństwa nie ma za grosz,
powiedziałbym nawet, że istnieje pokaźny zasób antyszaleństwa.
Tej drużyny nie ma kto ciągnąć do przodu, a hamulcowy Obraniak w
takiej sytuacji jeszcze tylko zawadza. Jestem przekonany, że z nim
na boisku nie mielibyśmy nawet tych kilkunastu minut dobrej gry w
pierwszej połowie.
Bo trzeba też przyznać,
że polskiej reprezentacji właśnie taka gra powinna obecnie
najbardziej odpowiadać. Przechwyty w drugiej linii i jak najszybsze
przeniesienie gry pod bramkę rywala. Oczywiście przy zachowaniu
pewnej kultury gry – kopiąc po ziemi, a nie lagi na napastnika, w
których polskie drużyny lubują się, kiedy grunt zaczyna palić
się im pod nogami. W takiej grze mimo wszystko widzę przyszłość
dla Majewskiego, pod warunkiem, że Fornalik nie spalił go
psychicznie wystawiając go przeciwko Ukrainie. Nie oszukujmy się,
to nie był udany występ tego zawodnika, a media nie dają mu o tym
zapomnieć.
Następny potencjalny
spalony to Kosecki. To przedziwna decyzja trenera. Całkiem
niekonsekwentna – Kosecki w tej rundzie notuje właściwie same
słabe występy. Na jakiej podstawie to właśnie on został
pierwszym zmiennikiem? Nie mam pojęcia. Tzn. rozumiem, że chciał
lewego skrzydłowego za lewego skrzydłowego, zawodnika o podobnym
profilu. Sęk w tym, że Kosecki to kolejne nazwisko gdzieś tam z
rubieży kadry, które wobec słabej dyspozycji tak naprawdę nawet
nie powinno znaleźć się na liście powołanych. No chyba, że w
niedługim czasie trener chce opierać na nim kadrę. Biorąc pod
uwagę, że w odwodzie mamy nieporównywalnie lepszych Grosickiego i
Rybusa, opieranie kadry na Koseckim byłoby śmiałym posunięciem.
Pozostając w temacie
drugiej linii, kilka słów o defensywnych pomocnikach. Niedawno
wydawało się, że mamy tłum kandydatów do gry na tę pozycję.
Jak się okazuje tłum wprawdzie pozostał, ale jego jakość została
podważona. Borysiuk nie gra – powołany. Matuszczyk gra –
niepowołany. Cóż, przynajmniej trener jest konsekwentny. A
przynajmniej byłby, gdyby Borysiuk grał w pierwszym składzie. Ale
zamiast niego mieliśmy Łukasika. Już przy okazji poprzedniego
wpisu zauważyłem, że dla chłopaka jest zwyczajnie zbyt wcześnie.
To rozmienianie statusu reprezentanta na drobne. Zegar
reprezentacyjnych występów tyka, a Łukasik ma problem, żeby
kondycyjnie dotrzymać do godziny na zegarze. Chłopak nie ma żadnych
poważnych osiągnięć, żadnego, nawet niepoważnego doświadczenia
i wciąż sporo braków jak na ten poziom grania. Dużej różnicy by
nie zrobiło, gdyby Fornalik go wystawił na środku ataku.
Co do Krychowiaka mam
mieszane uczucia. To, że chłopak zbiera dobre noty za występy w
klubie, nie oznacza, że jest jego filarem, że jest graczem
kluczowym. Biorąc pod uwagę, że jego noty są albo dobre, albo
przyzwoite, a Reims i tak przegrywa, należy wnioskować, że jest
wręcz przeciwnie – że jego rola w klubie mimo wszystko nie jest
duża. Tak naprawdę nie jest to zarzut przeciwko Krychowiakowi –
mamy zawodników jakich mamy, lepszych Fornalik nie wyhoduje. Jednak
wystawianie dwóch mało istotnych i mało doświadczonych zawodników
w drugiej linii siłą rzeczy musi rzutować na możliwości tej
formacji. No i w meczu z Ukrainą rzutowało. W odbiorze chłopaki
zagrali jeszcze jako-tako, choć błędów i klopsów można by im
wytknąć może nawet dziesiątki. Jednak jeszcze gorzej wyglądała
ofensywa, gdzie ci piłkarze nie byli w stanie wziąć na siebie
odpowiedzialności i robili głównie za statystów.
Polanski jest nam ze
sportowego punktu widzenia niezbędny, jednak uważam też, że
Borysiuk pod jego nieobecność powinien być poddany poważniejszej
próbie niż test wytrzymałości krzesełka na Narodowym. No i
bocznica dla Matuszczyka to stanowczo kiepski pomysł. Choćby
dlatego, że zdarzy się sytuacja kryzysowa – kartki, kontuzje to
na tej pozycji sprawy częste – i trzeba będzie kogoś do składu
wstawić. Powołany nagle po długiej przerwie Matuszczyk skończy
się najpewniej powtórką z Majewskiego.
Że stoperów nie mamy, to
powszechnie wiadomo. Tematu Lewandowskiego nie chce mi się nawet
ruszać. Powiem tyle, że jak nie zagra z San Marino, to na bramkę w
kadrze może sobie jeszcze trochę poczekać. Przynajmniej jeżeli
nadal będzie w niej równie anonimowy. Jest jednak jeszcze jeden
ważny i niewyeksploatowany temat – boki obrony. Z Piszczkiem
sprawa podobna do Lewandowskiego – Borussia Borussią,
reprezentacja reprezentacją. Tak, strzelił bramkę po dortmundzkiej
akcji, ale poza okresem naszej lepszej gry, czyli pi razy oko
kwadransem w pierwszej połowie, Piszczek był w zasadzie niewidoczny
w ofensywie, a w defensywie knocił nie mniej niż koledzy. Warto
postawić pytanie – czy to kolejny selekcjoner nie potrafi
wykorzystać potencjału dortmundzkiego tercetu, czy też dortmundzki
tercet koncertuje tylko z orkiestrą pod batutą Kloppa.
Nie chcę żeby to
zabrzmiało jak ciągła jazda po Fornaliku, ale patrząc z boku to
jednak Lewandowski Piszczek i Błaszczykowski mają w kadrze
przebłyski dobrej gry. Akurat wtedy, kiedy reprezentacja przyjmuje
styl Borussii i szybko przenosi ciężar gry pod bramkę rywali. Już
kilka razy widać było, że ci piłkarze potrafią konstruować
ciekawe akcje z Obraniakiem, Grosickim, Polanskim, Rybusem i jeszcze
kilkoma kolegami, więc może to jednak nie jest kwestia partnerów
do gry. No i zauważmy też, że absolutnie nikt w tej reprezentacji
nie pokazuje jaki jest pomysł tej kadry na grę do przodu. W ogóle
nikt nie pokazuje jaki jest pomysł tej kadry na grę. Po pól roku
eliminacji wygląda to tak, jakby tego pomysłu zwyczajnie nie było.
I tu dochodzimy do
ostatniego wisienki na torcie, ostatniego nazwiska w układance –
do Boenischa. Szczerze? Mam lepsze rzeczy do roboty niż oglądanie
spotkań Dynama Kijów. O Jarmolence tylko słyszałem. Po tym, co
słyszałem i czytałem, nie wystawiłbym Boenischa w składzie. Po
tym, co zobaczyłem w piątek, mogę tylko powiedzieć, że decyzji
bym nie zmienił. Wiem, alternatywą jest Wawrzyniak – obrońca
kiepski. Sęk w tym, że Boenisch jako obrońca jest słaby, a może
nawet tragiczny. Nie można grać na boku obrony dysponując taką
motoryką. Boenisch ma depnięcie jak maluch z czwórką pasażerów
i promień skrętu jak przerdzewiały Polonez. I wszyscy o tym
wiedzą.
Boenisch może grywać w
Bayerze ze względu na jedną rzecz – swoje walory ofensywne. I
wystawienie Boenischa w polskiej reprezentacji też mogłoby mieć
ręce i nogi, pod warunkiem, że zawodnika zagospodarowano by przede
wszystkim w ofensywie. Jednak jak ustaliliśmy wyżej, reprezentacja
nie ma żadnych planów na grę do przodu, więc siłą rzeczy
Boenischa nie ma nawet w co wkomponować. W dodatku kpiną był jego
występ przeciwko Irlandii. Wiadomo było, że jeżeli zagra z
Ukrainą, to na lewej obronie. Jednak nie dano mu okazji, żeby
poczuć grę ofensywną na tej konkretnej pozycji. Tak, Rybus i tak
nie grał. Ale grał Krychowiak, grał Glik, grał Obraniak, który
bardzo możliwe, że przed meczem z Irlandią był przewidywany przez
Fornalika do pierwszego składu na mecz z Ukrainą. Grał przede
wszystkim Błaszczykowski, a jest różnica pomiędzy wrzucaniem z
lewej strony do zamykającego akcję Błaszczykowskiego i
rozgrywaniem akcji z Błaszczykowskim. Słowem, Boenisch nie dostał
nawet okazji do przetarcia się z grą kolegów.
Wyszła z tego wszystkiego
koszmarna lista zarzutów, głównie pod adresem trenera. Jednak nie
mogę na koniec nie zauważyć, że to jednak piłkarze popełniali
katastrofalne błędy w defensywie i to piłkarzom starczyło
animuszu na piętnaście minut gry. W dodatku animusz obudził się
dopiero po dwóch siarczystych kopach od kozaków. Mam wrażenie, że
trener nie pomaga piłkarzom w dobrych występach. Ale poprzedni też
nie pomagał. Pytanie, czy jest w ogóle taki trener, który może im
pomóc, czy też może najpierw oni muszą pomóc sobie sami?
Rozwiązaniem mógłby być naprawdę klasowy trener, najlepiej
niemiecki i to nie jakiś emeryt z przebrzmiałym nazwiskiem. Nie
wątpię, że nasz związek stać na taki kontrakt, jednak jakoś nie
wierzę, że beton zezwoli na zatrudnienie jakiegokolwiek
obcokrajowca.
PS
Byłbym zapomniał. Trzeba wyciągać wnioski z błędów. Nie wyobrażam sobie dalszego pomijania przy powołaniach Wolskiego. Tak, chłopak nie gra w Fiorentinie, ale to, co robi Milik, też trudno nazwać graniem. Nie domagam się pierwszego składu, nie domagam się nawet występów Wolskiego. Ale w kadrze musi być, bo co do tego, że ma umiejętności i duży talent, wątpliwości nie ma. Dlatego też nie można z powołaniami czekać aż jego talent wypali i zacznie strzelać bramki w Serie A. Wtedy to my będziemy chcieli w pełni korzystać z jego talentu, a nie dopiero wprowadzać go do kadry.
Byłbym zapomniał. Trzeba wyciągać wnioski z błędów. Nie wyobrażam sobie dalszego pomijania przy powołaniach Wolskiego. Tak, chłopak nie gra w Fiorentinie, ale to, co robi Milik, też trudno nazwać graniem. Nie domagam się pierwszego składu, nie domagam się nawet występów Wolskiego. Ale w kadrze musi być, bo co do tego, że ma umiejętności i duży talent, wątpliwości nie ma. Dlatego też nie można z powołaniami czekać aż jego talent wypali i zacznie strzelać bramki w Serie A. Wtedy to my będziemy chcieli w pełni korzystać z jego talentu, a nie dopiero wprowadzać go do kadry.
poniedziałek, 11 lutego 2013
Bayern Mistrzem Niemiec
Pozamiatane. Jeżeli ktoś
się jeszcze łudził, że zdarzy się cud i ktoś na koniec sezonu
wyprzedzi Bayern w tabeli Bundesligi, po ostatniej kolejce musiał
stracić resztki nadziei. Cud to teraz stanowczo zbyt mało, teraz
Bawarczyków powstrzymać może już tylko kataklizm – uderzenie
meteorytu czy jakaś biblijna plaga. Choć do końca rozgrywek
pozostało jeszcze 95 dni, podczas których rozegrane zostanie 13
kolejek, dziś można z pełnym przekonaniem stwierdzić -
mistrzostwo wraca do Monachium. Bayern na rodzimym podwórku opisany
jednym słowem? Bezkonkurencyjny. Bezkonkurencyjny z dwóch powodów.
Powód pierwszy –
Bayern gra rewelacyjnie
Klub ze stolicy Bawarii
właśnie przespacerował się po Schalke, aplikując tyle bramek,
ile klub z Gelsenkirchen ma w nazwie. Oczywiście był to tylko cień
Schalke z minionej rundy - nazwisk, których zabrakło na murawie,
zwyczajnie szkoda wymieniać, bo to pół składu. A jednak Bayern i
tak zaimponował. Nie rozmiarami zwycięstwa nad rozsypanym Schalke,
a determinacją i wolą walki w meczu z rywalem, który nie stanowił
najmniejszego wyzwania.
Jeden gol, drugi gol i
mogli powiedzieć "Basta, my zrobiliśmy swoje, a wy nam nie
możecie zaszkodzić." Ale nie, Bayern deptał, deptał, aż
wdeptał rywali w murawę. Oczywiście, z czasem coraz więcej było
zabawy piłką, coraz mniej koncentracji, ale nawet przez chwilę
podopiecznych Heynckesa nie można było podejrzewać o brak
zaangażowania. Gdzieś w samej końcówce Alaba był gotów kopać
na wysokości głowy, byle wywalczyć futbolówkę. Może to nie
szczyt poświęcenia, ale dominacja Bayernu uniemożliwiała dawanie
lepszych dowodów.
Popatrzmy na jedenastkę,
która wybiegła w sobotę na Allianz Arena. Manuel Neuer, ze względu
na przeszłość w Gelsenkirchen, dla kibiców Bayernu nigdy nie
będzie drugim Kahnem. Traktowany jest jako zło konieczne, ale może
właśnie to jest najlepszą rekomendacją? Jest tak dobry, że nie
potrafią się go pozbyć, nawet pomimo niechęci, czy nawet
nienawiści, do jego osoby.
Obrona? Najmocniejsza od
lat, czego najlepszym dowodem pozycja Van Buytena w drużynie –
głęboka rezerwa. Teraz defensywą dyryguje Dante – nietuzinkowy
Brazylijczyk, który po latach bycia ignorowanym przez selekcjonerów, nareszcie
zadebiutował w barwach Canarinhos. Parę z nim najczęściej tworzą
Holger Badstuber lub Jerome Boateng, choć żaden z nich nie zagra
przeciwko Arsenalowi. Badstuber do końca sezonu będzie leczył
uraz, a Boateng w LM musi pauzować za kartki.
Na bokach szaleją Philipp
Lahm i David Alaba. Niemcy powiedzieliby "Weltklasse" i
trudno nie przyznać im racji. Z taką parą konkurować może
niewielu. Dynamiczni, przebojowi, w ofensywie groźniejsi od
niejednego skrzydłowego, a przy tym solidni w defensywie. To nie
dodatki do układanki, to piłkarze, którzy robią różnicę. Czy
najlepsi na świecie? W tym sezonie mają jednak nieprawdopodobnie
silną konkurencję w postaci Patrice'a Evry i Rafaela z Manchesteru
United.
Drugą linią dyryguje
Bastian Schweinsteiger – piłkarz, który przez swoje przywiązanie
do Bayernu, chyba nigdy nie zdobył renomy, na którą zasługuje.
Popularny "Schweini" zdecydowanie jest wart tego, by
wymieniać go w jednym zdaniu z tuzami takimi jak Gerrard, Lampard
czy Alonso. Naraz niezwykle pracowity i kreatywny – serce, płuca,
mózg i jaja bawarskiego giganta. Znak rozpoznawczy? Stałe
fragmenty. Styl nieco inny niż u CR7, ale jak uderzył na bramkę
przeciwko Schalke, to nie było co zbierać. Idealna siła, idealna
trajektoria, mur może mógłby zdziałać coś więcej... gdyby stał
bliżej piłki albo wybiegł do przodu.
O obliczu środka pola
drużyny z Allianz Arena decyduje jeszcze dwóch Niemców. Toni Kroos
jest zawodnikiem, od którego Heynckes zaczyna ustalanie składu w
tym sezonie. Thomas Muller akurat przeciwko Schalke nie pojawił się
na murawie – bo nie musiał. To oni operują za plecami napastnika,
mając lwi udział w bramkach i asystach. Kroos ma już 6 goli i 7
podań przy bramkach, jednak jego dorobek to nic wobec statystyk
kolegi. Muller, w dwóch ligowych meczach mniej, do siatki trafiał
11 razy, notując przy tym 10 asyst.
Strach pomyśleć, co
będzie się działo, kiedy na dobre rozkręcą się Franck Ribery z
Arjenem Robbenem. Obaj sezon rozpoczęli od serii mniejszych i
większych urazów, które prześladowały szczególnie Holendra. To
chyba dwa najbardziej znane nazwiska w składzie Bawarczyków, choć
moja ich ocena jest różna. Ribery nigdy nie trafił do żadnej z
największych lig, bo Bundesliga czy Ligue 1 to jednak nie to samo,
co Primera Division czy Premier League. Przez to jego marka na
świecie nie jest tak wielka, jak mogłaby być, bo to piłkarz ze
wszech miar genialny. Co innego Robben, który w Niemczech może i
prezentuje się dobrze, ale jest nieco przereklamowany. Umiejętności
w nogach ma wielkie, ale w jego grze często brakuje sprytu, za dużo
biega pod siebie i nadużywa kopania lewą nogą.
Grono etatowych pomocników
Bayernu uzupełnia człowiek od czarnej roboty – Javi Martinez,
którego przenosiny z Bilbao do Monachium miały kosztować Niemców
40 mln euro. Mimo to, sezon zaczynał z ławki, co najwyżej wchodząc
na końcówki. Teraz to jednak podstawowy członek monachijskiej
jedenastki.
Na szpicy przeciwko
Schalke zagrał Mario Gomez, na co dzień zaledwie rezerwowy, bo o
jedno miejsce w składzie przyszło mu rywalizować ze swoim
imiennikiem, Chorwatem Mandzukiciem. Choć w odwodzie trener ma
jeszcze Claudio Pizarro, transfer Lewandowskiego do Bayernu wcale nie
brzmi absurdalnie, bo nawet Mandzukić, choćby patrząc na liczby,
nie wydaje się zawodnikiem nie do ruszenia. Gomez strzelał bramki,
ale mało dawał drużynie, Mandzukić pracuje więcej, ale 14 bramek
i 3 asysty w tak grającym Bayernie, nie robią wielkiego wrażenia.
W tym sezonie
monachijczycy w 21 meczach ligowych przegrali tylko raz i zanotowali
trzy remisy. Neuer piłkę ze swojej siatki wyjmował do tej pory 7
razy, w tym roku nie fatygował się po futbolówkę ani razu.
Tymczasem jego koledzy pokonywali bramkarzy rywali już 55 razy.
Maszyna do wygrywania, ale choć w tym wypadku brzmi to
nieprawdopodobnie, każda maszyna może się zatrzeć. Dlatego o
bezkonkurencyjności Bayernu decyduje także drugi czynnik.
Powód drugi – brak
konkurencji
Czy Barcelona w minionym
sezonie nie była genialna? Była, kolejną w tabeli Walencję
odstawiła na 30 punktów, nastrzelała rywalom grubo ponad 100
bramek, ale w ogólnym rozrachunku okazała się gorsza od Realu.
Bayern równego siebie rywala w tym roku nie ma. Jeżeli ktoś miał
wątpliwości, jak sytuacja będzie wyglądać po wznowieniu
rozgrywek po zimowej przerwie, jeżeli ktoś liczył na Bayer czy
Borussię, teraz nie ma już złudzeń. Klasa rozgrywkowa ta sama,
ale klasa drużyn nieporównywalna.
Weźmy na tapetę taką
Borussię, która w nowym roku długo się maskowała dobrymi
wynikami. Podopiecznych Kloppa widziałem w starciu z Werderem,
widziałem w boju z Bayerem, widziałem też jak zostali rozgromieni
przez HSV. Trzy różne rezultaty, ale gra we wszystkich meczach
podobnie słaba. Borussia dziś to gwiazdeczki bez jaj, które chyba
same nie wiedzą, po co wychodzą na boisko. To drużyna, która gra
tak, jak przeciwnik pozwala, sama jest niezdolna dyktować warunków
gry. Może to wypalenie sukcesami w Bundeslidze tak na nich wpływa,
ale faktem jest, że dortmundczyków ogląda się bez przyjemności,
nawet kiedy wygrywają 5:0.
Z Werderem ułożyli sobie
mecz po 20 minutach gry, choć wcale nie przeprowadzali huraganowych
ataków. Potem wręcz stanęli i patrzyli się, co zrobi ich
przeciwnik. Na ich szczęście Werder był beznadziejny, chyba nawet
słabszy od Schalke w jego niedzielnym, mało poważnym zestawieniu.
Choć Borussia ani nie grała dobrze w defensywie, ani w ofensywie,
Werder był po prostu bezradny. Potem wszedł Błaszczykowski i
trochę rozruszał kolegów, fundując kibicom choć moment widowiska
z prawdziwego zdarzenia.
Meczu z Norymbergą nie
widziałem, ale scenariusz wydaje się podobny. Szybkie 2-0 po 20
minutach gry i trzecia bramka wbita gdzieś w okolicach końcowego
gwizdka. Starcie z Bayerem – znów to samo. Błyskawiczne
prowadzenie, a potem czekanie, co zrobi przeciwnik. Bayer
przyzwyczajony do gry z kontry, do szybkich wypadów, długo nie mógł
poukładać sobie tego stanu rzeczy w głowach. Jednak po przerwie,
właściwie poprowadzony, szybko zdominował Borussię, która w
ogóle nie interesowała się grą w piłkę. Bayern z Schalke
wymienił więcej podań w pół godziny niż BVB przez cały mecz w
Leverkusen. W dodatku Borussia była słabiutka w tyłach i gdyby
Kießling lepiej mierzył głową, ten mecz mógł się zakończyć
nawet zwycięstwem gospodarzy.
Mecz był bardzo
atrakcyjnym widowiskiem, ale nie dlatego, że Borussia grała dobrze.
Bo tak naprawdę, to kogo w jej barwach można było wyróżnić?
Lewandowski i długo, długo nic. I tak samo wyglądał mecz z HSV,
przynajmniej do czasu. Po pół godzinie gry zastanawiałem się jak
nędznie dortmundczycy prezentować się będą bez Lewandowskiego.
Odpowiedź liczyłem dostać w przyszłym sezonie, a jednak przyszła
o wiele szybciej. Oczywiście w moim odczuciu czerwona kartka była
grubą przesadą ze strony arbitra. Mam nawet wrażenie, że czerwień
należała się innemu dortmundczykowi - Kehlowi, który grał z
piątką i mógł się komuś pomylić z Polakiem z dziewiątką.
Kehl w powstałym zamieszaniu jeśli nie kopnął, to próbował
kopnąć jednego z leżących rywali.
Jednak Borussia winy za
wynik nie może zrzucać na kartkę. Bramka na 1:1? Grano 11 na 11.
1:2? 11 na 11. 1:3? 10 na 10. 1:4? 10 na 10. Nawet jeżeli weźmiemy
pod uwagę, ze trener trochę namieszał w składzie, że taki
Piszczek podobno powinien się leczyć, a nie biegać po murawie, to
wciąż punkty oddane HSV na własnym boisku, w tak beznadziejnym
stylu, dyskwalifikują Borussię jako pretendenta do tytułu nawet
bardziej niż przepaść punktowa ziejąca pomiędzy starym mistrzem
a tym, który zostanie koronowany już wkrótce.
Nota bene, pozytywnie
zaskakuje mnie Rudniew (czy jakkolwiek aktualnie każe się tytułować
reprezentant Łotwy). Miałem go za piłkarza słabszego od
Lewandowskiego przynajmniej o klasę – takiego napastnika ze
smykałką do bramek, ale bez żadnych innych walorów. Nie to żebym
nagle zobaczył w nim nowego Drogbę czy Rooneya, bo to wciąż
przede wszystkim egzekutor – gość, na którym akcja tak czy
inaczej się skończy. A jednak jest w stanie regularnie przekładać
to, co pokazywał w Ekstraklasie, na bramki na znacznie poważniejszym
szczeblu. Co by nie mówić, jest to dobra reklama dla naszej ligi,
szkoda, że nie bardzo jest komu na niej korzystać.
Inna sprawa, że w
jedenastce z Hamburga człowiekiem numer jeden jest kto inny. Son
Heung-Min wygląda na chłopaka, który już niedługo będzie grał
w bardzo poważną piłkę. Duże umiejętności, fajnie klepie z
kolegami, ale zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na
odważne, nieco egoistyczne decyzje, które przynoszą naprawdę
efektowne i zarazem groźne zagrania.
Jednak sądząc po tabeli
na koniec jesieni, Bayern nie miał się ścigać ani z BVB, ani tym
bardziej z HSV. Bawarczycy mieli czuć na plecach oddech "wiecznie
drugiej" drużyny – Bayeru Leverkusen. Jednak wiosna w
wykonaniu Czerwonych Lwów, nawet biorąc pod uwagę trudniejszy
terminarz, to totalny niewypał. Na otwarcie wprawdzie ograli
Eintracht Frankfurt, ale w trzech ostatnich meczach zgubili 7 punktów
i nie są już nawet na drugim miejscu. W ataku nieskuteczni, w
tyłach niepewni. 0:0 z Freiburgiem, 2:3 z BVB i 3:3 z
Moenchengladbach sprawiły, że Bayern Monachium ma nad nimi już 16
punktów przewagi. TEN Bayern może pozwolić sobie na 5 porażek, a
Leverkusen wciąż ich nie przegoni, nawet zakładając, że wygra
wszystko jak leci.
Bo postawmy sprawę jasno.
Piłka nożna to sport, a w sporcie wiele rzeczy jest możliwych,
nawet odrobienie 15-punktowej straty na przestrzeni 13 kolejek.
Jednak potrzebne byłyby jakieś dodatkowe warunki. Drużyny goniące
musiałyby prezentować dobrą grę niepopartą wynikami albo to
lider musiałby punktować ponad jakość swojej gry, a najlepiej
gdyby obie okoliczności zachodziły naraz. Tymczasem sytuacja jest
nawet odwrotna. Bayern w jasny sposób przerasta całą Bundesligę i
można go nawet stawiać wśród faworytów do zdobycia Ligi
Mistrzów, podczas gdy Bayer i Borussia grają piłkę z innej,
niższej półki. Punktują w kratkę, a i to czasem okazuje się
wynikiem na wyrost.
Kadrowo to też różny
rozmiar kapelusza. Bayern ma gwiazdy światowego formatu, piłkarzy,
którzy w pojedynkę robią różnicę. W Bayerze czy Borussii też
trafiają się takie nazwiska, ale są rozcieńczone w morzu graczy
słabszych – wciąż solidnych, zdolnych nawet do rozgrywania
genialnych spotkań, ale na dłuższą metę skazanych na odgrywanie
roli statystów w wielkich piłkarskich spektaklach. Weźmy choćby
naszego Błaszczykowskiego, możemy być z niego dumni, bo to jeden z
lepszych piłkarzy, jacy nam się zdarzyli w ostatnim czasie, a i dla
Borussii jest ważną postacią. A jednak wybór lepszego z pary
Błaszczykowski – Ribery należy do tych oczywistych.
Na koniec warto chyba
zapytać, co dalej z Bayernem? Byłbym szczerze zaskoczony gdyby nie
sięgnęli po Puchar Niemiec, w końcu jak mało kto będą mogli
przedkładać mecze pucharowe przed ligowe. Z drugiej strony taka
Borussia, choć na dłuższą metę wyraźnie słabsza, w jednym czy
dwóch meczach może wspiąć się na wyżyny i nawiązać walkę z
Bawarczykami. Trzeba też powiedzieć, że oczkiem w głowie Bayernu
powinna być teraz Liga Mistrzów. W finale byli przed rokiem, byli
też trzy lata temu, jednak na sięgnięcie po puchar czekają...
Już ponad dekadę, bo od 2001 roku.
Chciałoby się powiedzieć
– jeśli nie teraz, to kiedy? Ale człowiek natychmiast przypomina
sobie, że od przyszłego sezonu trenerskie stery w Monachium obejmuje Pep Guardiola, mózg
stojący za stworzeniem kto wie czy nie drużyny wszech czasów.
Strach się bać.
czwartek, 7 lutego 2013
Kadra dalej do bani, test przed Ukrainą o(b)lany
Jak to jest, że polscy
piłkarze grają w coraz lepszych klubach, a poziom reprezentacji
leci w dół? Pal licho kadencję Smudy, dość się już o niej
powiedziało i napisało. Skoncentrujmy się na tu i teraz – na
kadencji Fornalika. Wczorajszy mecz nie nadawał się do oglądania.
Esencja braku pomysłu na naszą reprezentację.
Bo spójrzmy obiektywnie.
Z Czarnogórą trzeba było wygrać, szczególnie że kończyli w
dziesięciu. Mołdawię ograliśmy, ale o meczu lepiej zapomnieć. Z
Anglią też trzeba mówić o zgubionych punktach, bo tak słabych
Synów Albionu prędko nie zobaczymy. Trzy mecze, pięć punktów,
zero stylu. I jeszcze ten nieszczęsny sparing z Urugwajem. To, że
przerastali nas kulturą gry, nie było niespodzianką. Ale to, w
jaki sposób zdominowali nas fizycznie? Przepaść jak między
profesjonalistami i amatorami.
Cztery poważne mecze
Fornalika za nami i po żadnym nie można być zadowolonym. I teraz
jeszcze zaserwował nam na dokładkę Irlandię. Nie bardzo rozumiem,
co trener próbował osiągnąć w tym sparingu. Ma za duży komfort
pracy? Za dużo czasu? Wszystko już poukładane? Nie wydaje mi się.
A mimo to na mecz z
Irlandią wyszła jedenastka, która nawet nie będzie zbliżona do
tej z meczu z Ukrainą.
Efekt? Kolejny mecz w
dupę. Kolejny mecz, który nijak nie przybliża nas do wykształcenia
jakiegokolwiek stylu gry. Łatwo powiedzieć, że Obraniak zagrał
gówniany mecz – bo zagrał i nie mam zamiaru go bronić. Tylko
warto czasem przysiąść i zastanowić się, dlaczego dany piłkarz
zagrał słabo. Francuzik z polskim paszportem to żółw. Nie będzie
hasał od jednej linii bocznej do drugiej, nie będzie sprintował
między szesnastkami, nie będzie mijał rywali jak tyczki. Atuty ma
dwa – rąbnięcie z dystansu i niezłe podania. Czy to dość, żeby
grać w pierwszym składzie reprezentacji? Wolałbym udzielić
przeczącej odpowiedzi, ale Fornalik nie jest pierwszym
szkoleniowcem, który "opiera grę reprezentacji" na tym
zawodniku.
Tylko, że to taka ściema
do kamery. Jak można opierać grę na zawodniku, któremu piłki
fruwają nad głową? Jak można opierać grę na zawodniku, który
preferuje określony styl gry – atak pozycyjny, trzymanie piłki,
nacieranie dużą liczbą zawodników – a potem pozwolić reszcie
drużyny grać lagę na napastnika, kompletnie nie szanować piłki i
robić wypady trzema zawodnikami na ośmiu obrońców? Coś tu jest
nie tak. Jeżeli mieliśmy grać jak w Ekstraklasie – byle dalej i
niech się inni martwią – to trzeba było wystawić kogoś z
doświadczeniem w takim graniu. Nawet Mierzejewski (którego nie mam
za złego piłkarza) by się nadawał, ale nie Francuz, który może
tylko się zastanawiać, jaką dyscyplinę sportu uprawiają jego
koledzy. Nawet nie może ich o to zapytać, bo niby jak?
Ale załóżmy, że
Fornalik nie wprowadza na odprawach schematów rodem z polskich boisk
i jego intencją jest gra w piłkę nożną. Załóżmy, że
faktycznie Obraniak pasuje do jego koncepcji. To bystry facet, niezły
trener, zapewne widzi, że jego reprezentacja aktualnie nie gra tego,
co on by sobie życzył. Dlaczego więc, do diabła, wystawia drugą
linię w składzie Pawłowski – Krychowiak – Łukasik –
Błaszczykowski. Przecież to nie mogło skończyć się inaczej. O
chłopakach z kraju Guinnessa jako piłkarzach można dyskutować,
ale ani nie są to amatorzy, ani nie można im odmówić krzepy. Co
taki Pawłowski mógł na ich tle pokazać? Jakie atuty ma ten
zawodnik, żeby stawiać go naprzeciw piłkarzy kopiących na co
dzień w Premier League? Przede wszystkim w czym on jest lepszy od
Grosickiego? Nawet młodszy od niego nie jest.
A Łukasik? Ja wiem,
Polanski nie może zagrać przeciwko Ukrainie. Ale to jest powód,
żeby wystawiać w pierwszej reprezentacji Łukasika? Jakie on ma
doświadczenie? 850 minut rozegranych w Ekstraklasie i kolejne 515
nabite w europejskich pucharach. Jedna runda grania w piłkę i to na
nieszczególnie poważnym poziomie. Nie mam nic do chłopaka, może
nawet w przyszłości będzie graczem na miarę reprezentacji, ale
teraz, dzisiaj – co on może dać reprezentacji?
To oczywiste, że
reprezentacji nie można budować z takich piłkarzy, bo skończy się
to jak z Irlandią. Chaosem, brakiem pomysłu na grę i kopaniem jak
w Ekstraklasie. I trener musiał o tym wiedzieć. I dlatego właśnie
nie pojmuję, dlaczego wystawił taki skład. To nie jest czas na
eksperymenty, czy testowanie zawodników, szczególnie nie w
pierwszym składzie. Tę kadrę trzeba zgrywać – nawet nie
szlifować, czy dopracowywać, tylko dopiero kształtować, bo na
razie niczego nie pokazała.
Ale nie, Fornalik zagrał
sparing jak na obozie przygotowawczym. Boenisch na prawej obronie.
Pewnie, bo to prawy obrońca, który w kadrze walczy o miejsce na
prawej obronie. Logiczne. Chwila, moment – powiadacie, że to lewy
obrońca? Nie może być, przecież gdyby to był lewy obrońca,
który od pół roku nie grał w kadrze, wypadałoby go tam jakoś
wprowadzić, wkomponować, dać mu przyzwyczaić się do ustawienia.
Coś kręcicie. Wawrzyniak zagrał 90 minut na lewej stronie, widać,
że to pewniak do pierwszego składu na mecz z Ukrainą. Słucham?
Twierdzicie, że z Ukrainą zagramy na bokach Piszczkiem i
Boenischem? Bredzicie! Trener przed tak ważnym meczem, nie
sprawdziłby nawet jednego z bocznych obrońców na jego nominalnej
pozycji? Niemożliwe.
Kpię, ale nie zdziwiłbym
się, gdyby sytuacja była nawet bardziej poważna. Do meczu jeszcze
półtora miesiąca, wiele może się zdarzyć. Salamon może zacząć
grać w Milanie. Tutaj nie ma akurat winy Fornalika, bo Polak i tak
nie zagrałby z Irlandią, nawet gdyby był powołany – leczy uraz.
Mamy wtedy trójkę: Piszczek, Salamon, Boenisch. Szukamy czwartego
do brydża. Prawda jest taka, że stoperów z prawdziwego zdarzenia
to my akurat nie mamy.
Glika mogą lubić w
Torino, ale on ma więcej chęci niż umiejętności. Z Irlandią nie
wypadł jakoś tragicznie w defensywie, ale na piłce to jest on
raczej toporny, zwrotnością też nie grzeszy, a interweniując
bazuje na agresji, sile i doskoku. Piłkarskiego kunsztu za dużo u
niego nie widzę. Z równie toporną Irlandią i niedowidzącym
arbitrem może nawet przetrwać cały mecz i nie popełnić jakiegoś
koszmarnego klopsa. Ale postawmy go przeciwko poważniejszym
atakującym jak Jarmolenko i Konopljanka. Ze dwie bramki zawali,
chyba że wcześniej wyleci z boiska. Wystarczy sobie przypomnieć co
z nim robili Urugwajczycy.
A i tak Glik wygląda
dobrze na tle takiego Perquisa, który jest zwyczajnie niesolidny –
w każdej chwili może podać napastnikowi, przepuścić jakąś
dziwną piłkę albo odpuścić rywala i nagle z byle jakiego ataku
tracimy bramkę. W dodatku Francuz nie ma za bardzo atutów. Jest
jeszcze Wasilewski. Taki Glik z większym doświadczeniem, ale na
innej pozycji. W dodatku nie gra i grać raczej nie zacznie. Tylko to
właśnie Wasilewski od pewnego czasu dzielił i rządził w naszej
defensywie, czy to wespół z Glikiem, czy to z Perquisem. Z Irlandią
nie zagrał na stoperze, ale kto wie, czy nasza obrona z Ukrainą nie
będzie wyglądała tak : Piszczek – Wasilewski – Salamon –
Boenisch? Do tego nie zapominajmy, że jest jeszcze Komorowski, który
w kadrze nie grywa, ale może powinien.
Skoro zacząłem wchodzić
w temat dyspozycji zawodników, to wróćmy jeszcze do bocznych
obrońców. Jestem przekonany, że jeśli nie zdarzy się coś
szczególnego, to Boenisch zagra na lewej stronie przeciwko Ukrainie.
Tylko, że widziałem go z Borussią, widziałem go z Irlandią i
uważam, że plotki o jego powrocie do najwyższej formy za nieco
przesadzone. Boenisch wciąż ma kłopoty z kondycją i motoryką.
Pod koniec starcia na szczycie Bundesligi oddychał rękawami i w
konsekwencji popełniał bardzo proste techniczne błędy. Na kadrze
też mu nie szło i widać było, że z mijającymi minutami coraz
ciężej oddycha. W dodatku zwrotność i przyśpieszenie wciąż nie
są jego najmocniejszymi stronami.
Wawrzyniak z kolei nie
zaprezentował się najgorzej. Fakt – przy bramce spanikował i
nawalił, ale poza tym miał nawet przyzwoitą liczbę naprawdę
udanych interwencji i trochę wyjść do przodu. Spodziewałem się
słabszej gry tego zawodnika, ale można go "tłumaczyć"
tym, że Irlandia też niespecjalnie starała się nas pogrążyć i
prezentowała podobną klasę piłkarskiego chamstwa, bo mianem
kultury gry obydwu drużyn nie sposób określić. Co do Piszczka, to
fakt faktem chłop w kadrze nie gra wielkich spotkań, ale
powątpiewam w to, by Fornalik posadził go na ławie. A tym
bardziej, żeby zastąpił go kimś z dwójki Boenisch-Wasilewski,
która zagrała w środę.
Zostawmy temat obrony,
przejdźmy do drugiej linii. Wystawienie dwóch młokosów na środku
pomocy stanowczo nie było dobrym pomysłem – żaden z nich nie
miał odwagi regularnie wspierać drużyny w ataku, żaden z nich nie
operował piłką dość szybko i dość dokładnie w środku pola,
by być pożytecznym w przygotowywaniu natarć. Indywidualnie lepiej
zaprezentował się Krychowiak, który w destrukcji ma czucie gry.
Czyta rywali w pojedynkach i czyta grę całych formacji by
przewidywać podania. Do tego umie to połączyć z odpowiednimi
reakcjami, co pozwala mu notować masę przechwytów. Sęk w tym, że
za akcjami ofensywnymi idzie niechętnie. Od czasu do czasu gdzieś
się tam pokaże, notując wysoki przechwyt, ale akcji kolegów
często boi się wspierać. W dodatku ma talent do wpadania gdzieś w
młyn rywali, gdzie nie za bardzo można mu podać, a nawet jeżeli
podanie do niego dociera, Krychowiak ma spory problem, żeby akcję
poprowadzić dalej.
O Łukasiku powiem tyle,
że do przodu zapuszczał się jeszcze rzadziej niż Krychowiak. Nie
widzę możliwości, żeby to Legionista wybiegł na murawę
przeciwko Ukrainie. Jest Borysiuk, jest Matuszczyk – zastępca dla
Polanskiego się znajdzie, choć trzeba przyznać, że na dziś, ze
sportowego punktu widzenia, Polanski jest tej drużynie potrzebny.
Na młodych łatwo zwalić,
ale trzeba przyznać, że starsi w pomocy zawiedli nie mniej.
Błaszczykowski przyjeżdżając na kadrę wspominał coś o trzech
dobrych meczach na wiosnę... Ale chyba w wykonaniu Borussii, a nie
Polaka, a i to pozostaje dyskusyjne. Meczu z Norymbergą nie
widziałem i jestem skłonny uwierzyć, że był dla
Błaszczykowskiego faktycznie udany. Z Werderem Błaszczykowski tylko
wszedł z ławki, ale przyznajmy, że była to bardzo dobra zmiana.
Jednak meczu z Bayerem nijak nie mogę policzyć mu na plus. Miał
dwa karne, wykorzystał jednego. Poza tym z grubsza nieobecny.
Faktycznie, Borussia przez większość meczu bardziej się czaiła
niż grała w piłkę, ale 21 kontaktów z futbolówką na 80 minut
gry? Strasznie mało. Do tego trzy podania wymienione z Gundoganem,
jedno z Lewandowskim. Nota 4,0 przyznana przez Kickera za ten mecz
nijak nie jest dobra, a i tak, moim zdaniem, zawyżona. A przeciwko
Irlandczykom kapitan kadry wcale nie sprawił się lepiej.
Wprowadzony w trakcie drugiej połowy Grosicki przeprowadził więcej
ciekawych akcji niż Błaszczykowski przez cały mecz. No i na to
wszystko jeszcze ten nieszczęsny Pawłowski prezentujący zagrania
rodem z Ekstraklasy.
O Lewandowskim napisano
już chyba dostatecznie dużo. Ma chłop talent, ale jego dorobek w
kadrze to wstyd dla napastnika. Można mówić, że gra nam się nie
kleiła, że drużyna mogła zagrać lepiej, że Lewandowski nie
powinien grać w kadrze tak jak w Borussii, ale to wszystko
dorabianie teorii. Fakty są takie, że Lewandowskiemu nie ma już
sensu liczyć minut bez gola. Jemu się liczy godziny. Jeszcze
trochę, a przejdziemy na doby. Lewandowski miał multum doskonałych
okazji, żeby się przełamać (w tym przynajmniej jedną przeciwko
Irlandii) i żadnej nie wykorzystał. Chociaż, co ja mam właściwie
na myśli mówiąc o przełamaniu? Lewandowski, odkąd pamiętam, w
kadrze pudłował jak Ślusarski w Lechu, no może w mniej pokracznym
stylu. 51 spotkań i 15 bramek. Średnio gola strzela raz na
trzy-cztery mecze.
I tu leży nasz duży
problem, bo wszystko leży w rękach Lewandowskiego. On na swój
reprezentacyjny dorobek pracował u kilku trenerów i albo weźmie
się w garść i zacznie strzelać, albo będzie dalej nas i siebie
męczył. Co gorsza nie wierzę, żeby Fornalik zdecydował się z
Lewandowskiego zrezygnować. Nie dość, że konkurenci w postaci
Milika i Sobiecha nie mają silnej pozycji nawet w klubach, to i
trener nie wydaje się mieć dość odwagi, by postawić się
zawodnikowi. Już na starcie przygody Fornalika z kadrą
zobaczyliśmy, kto tu ma więcej do powiedzenia. Fornalik chciał
popróbować gry na dwóch napastników. Po meczu Lewandowski orzekł,
że to do naszej kadry nie pasuje i więcej podejść do tematu nie
było.
Na zakończenie jeszcze
słowo o bramkarzach. Boruc w kadrze to na dziś konieczność.
Kuszczak knoci, Fabiański się leczy, Tytoń wygrzewa ławkę.
Innych bramkarzy na poważnym poziomie, wbrew legendom o polskiej
szkole bramkarskiej, nie mamy. Jeśli ja miałbym wybierać, kto
stanie między słupkami, postawiłbym na Szczęsnego. To zwyczajnie
lepszy bramkarz. Ma warsztat, talent i poukładane w głowie. Boruc
to boiskowy szaleniec. Jego gra w bramce bazuje na szaleństwie, na
nieustannej agresywności, świetnym refleksie. Jak długo rywal nie
zachowuje spokoju, Boruc jest górą. Ale odwróć kartę - to Boruca
postaw pod presją, a w oczach kibiców szybko zleci od bohatera do
zera, bo pod presją Boruc potrafi zgłupieć. Dobry bramkarz, ale
naraz zbyt nieobliczalny jako osoba i zbytnio przewidywalny jako
piłkarz.
sobota, 19 stycznia 2013
Bundesligowy zrzut przemyśleń
Dzisiaj trochę dziwna
koncepcja. Będę naraz pisał ten wpis i śledził Bundesligę.
Powodów kilka, trochę faktycznego braku czasu, trochę własnego
"niechciejstwa" – Bundesliga nie fascynuje mnie aż tak,
żeby poświęcić 4 godziny na obejrzenie spotkań, a potem jeszcze
przysiąść nad tekstem. Ale powodem jest też masa myśli, które
wskoczyły mi do głowy, kiedy pomyślałem "Bundesliga".
Niemiecka najwyższa klasa
rozgrywkowa wznowiła zawody wczoraj i miałem owe wznowienie
śledzić, czego ostatecznie nie zrobiłem i za co do tej pory pluję
sobie w brodę. Schalke pokonało Hannover 5:4, a ja nie widziałem
nawet jednej bramki. No ale Sobiech nieco "osłodził" mi
tę stratę, nie robiąc różnicy na boisku. Nie ukrywam, że mecz
chciałem obejrzeć przede wszystkim ze względu na Polaka, którego
wciąż mam za utalentowanego zawodnika.
Sobiech wyszedł w
pierwszym składzie, ale nie tylko nie strzelił żadnej z 4 bramek
dla "Die Roten", ale nie zaliczył także żadnej asysty,
zgarnął za to czwartą żółtą kartkę w sezonie i Mirko Slomka
zrezygnował z niego po 70 minutach dokonując swojej pierwszej
zmiany. Oczywiście to tylko statystyki, może Sobiech rozegrał
przyzwoite zawody (gdyby zagrał naprawdę dobrze to na pewno bym o
tym usłyszał), ale trochę boli, że napastnik w takim festiwalu
strzeleckim nie przyłożył ręki, a raczej nogi, do żadnej z
bramek. Tyle z tego korzyści, że moje plucie w brodę nie jest
podwójne.
Jak jestem przy
Hannoverze, nie mogę nie zejść na niedoszły transfer Wszołka.
Temat wyjazdów tegorocznych "objawień" już jakiś czas
temu z grubsza przerobiłem, ale sytuacja Polonisty jest specyficzna.
Decyzję sportową chłopaka, może jako jeden z nielicznych,
pochwalam. Nawet jeżeli Czarne Koszule obniżą wiosną loty,
Wszołek wciąż może grać dobrze. To czy dostanie kolejne oferty,
jest wyłącznie w jego nogach i w jego głowie. Potwierdzi
umiejętności – chętni się znajdą. Jeżeli natomiast w
Ekstraklasie nie będzie się wyróżniał, to jednoznaczny sygnał,
że w Niemczech tym bardziej by sobie nie poradził, szczególnie że
dołączyłby do drużyny już w grze, samemu będąc
nieprzygotowanym. Patrząc na dyspozycję Wszołka z końca jesieni,
chłopak był na dobrej drodze, żeby zmarnować w Niemczech
przynajmniej pół sezonu swojej kariery.
Ale to tylko jedna strona
tej sprawy. Druga to negocjacje. Jak było – nie wiem, nie było
mnie przy tym. Prasowe relacje sporządzone na podstawie opowieści
którejś ze stron? Ciekawe źródło, ale w sytuacji gdy
przynajmniej jedna ze stron kręci, a w grę wchodzą poważne
pieniądze, nie w stu procentach wiarygodne. Nie będę zagłębiał
się w to, kto ma rację, bo podejrzewam, że "wina"
rozkłada się na wszystkie strony. Natomiast trzeba powiedzieć
sobie otwarcie jedno – Wszołek narobił wokół siebie smrodu. W
Polsce mało kto mu to powie w twarz, ale w Niemczech mu to
zapamiętają. Jak rezygnować z transferu to raz, a porządnie. Jego
szczęście polega na tym, że wciąż jest młody. Byłby dwa-trzy
lata starszy, a na jego fanaberie patrzono by inaczej. W tym wieku,
jak będzie dobry piłkarsko, swoim życiowym niezdecydowaniem może
jeszcze nie odstraszy kolejnych potencjalnych pracodawców. No chyba,
że powtórzy ten cyrk – wtedy będzie całkiem spalony.
Miałem płynnie przejść
do tematu Milika, który nie załapał się nawet na ławkę Bayeru,
ale... No właśnie, kolejny mecz, który chciałem obejrzeć –
kolejny, którego nie oglądam. Tym razem z przyczyn technicznych. A
tu Boenisch nie tylko zaczyna w wyjściowej jedenastce, ale jeszcze
na dodatek otwiera wynik. Strzałem do właściwej bramki nawet!
Trochę kpię tutaj z reprezentanta Polski, który nie miał
najlepszych ostatnich miesięcy, ale kto wie – może Boenisch
właśnie wraca do topowej dyspozycji? Przed kontuzją zapowiadał
się na gracza wysokiej klasy, a takich Polska wciąż nie ma zbyt
wielu.
Swoją drogą gra Bayer
(2. pozycja w tabeli) z Eintrachtem (4.), a o transmisję trudno.
Zamiast tego wszędzie pełno naładowanego kosmiczną energią
Bayernu (1.), który mierzy się z patałachami z niemieckiego
Podbeskidzia czy innego Bełchatowa - Greuther Furth (18.). Dla
Bawarczyków to raczej przedłużenie okresu przygotowawczego.
Bundesliga powinna się zdecydować czy handluje Bundesligą, czy
meczami Bayernu.
Wracając jeszcze na
moment do Boenischa. Nazwałem go reprezentantem Polski, a wiem, że
wielu zacznie krzyczeć – "Farbowany lis! Kadra PZPN!" No
cóż, dla mnie Boenisch z całej tej zgrai jest postacią, która
budzi najmniej kontrowersji. Urodzony w Polsce? Urodzony. Po polsku
mówi? Mówi. Chyba nawet nie gorzej niż Smolarek, kiedy go Polska
na rękach nosiła. Nawet od strony sportowej patrząc – z gry w
barwach DFB zrezygnował w młodym wieku. Pewnie, miałby tam
nielichą konkurencję - i kiedyś, i teraz, i w przyszłości. Ale
bez szans na powołania czy nawet grę też jednoznacznie nie był.
Wielu w takiej sytuacji by się na Polskę wypięło, a Boenisch do
kadry trafił wciąż jako jeden z większych talentów na swojej
pozycji. To nie to samo, co pozbawieni złudzeń Obraniak, Perquis
czy Polanski.
No, ale miało być kilka
słów o Miliku, to będzie – chociaż pewnie się powtórzę. Dla
Bayeru to był nawet niezły ruch. Nie wydali kokosów, to raz. Jak
nie wypali to część kwoty pewnie jakoś odzyskają upychając go
na wypożyczeniach po słabszych klubach, to dwa. On i tak nie został
sprowadzony "na teraz", to trzy. Jak Milik na tym
skorzysta? Zarobi więcej, pokopie na treningach z lepszymi
piłkarzami. Kto wie - młody jest, może nawet Niemcy dadzą radę
jeszcze go podrasować fizycznie czy motorycznie.
Czy Milik będzie grał?
Osobiście spodziewam się "kariery" a'la Świerczok. Obym
się mylił. Bundesliga to jednak nie Ekstraklasa. W dyspozycji z
pierwszej połowy rundy Milik jeszcze mógł mieć jakieś nadzieje
na regularną grę. Ale im bliżej było zimy, tym grał gorzej. Z
Wisłą – ława, wszedł, strzelił – można napisać, że się
przebudził. Ale tylko jeśli się meczu nie widziało. Milik był
beznadziejny. Dno dna przypieczętowane debilną czerwoną kartką w
już wygranym spotkaniu. A ile akcji bramkowych on w tym meczu
zmarnował? Chyba dobił do poziomu Olkowskiego, który przecież na
swoje statystyki sumiennie pracował przez całą rundę,
systematycznie marnując setkę w niemal każdym starciu. Ale to
nawet nie chodzi o to jedno czy dwa katastrofalne pudła. Chodzi o
to, że on wstrzymywał każdą kontrę, nie umiał ani podać, ani
przyjąć – a obrony przecież nie było. Nagle zrobiła się z
niego piłkarska pokraka.
Wiecie co jest
najśmieszniejsze? Że ten jeden występ, te feralne kilkadziesiąt
minut tak zgrabnie podsumowujące jego okropną zniżkę w
dyspozycji, ciągnie się za nim do tej pory. Dzisiaj Milik nie
zadebiutował, nie usiadł nawet na ławce. Dlaczego? Bo Komisja Ligi
wyceniła jego głupi faul na Szewczyku na dwa mecze kary. W Polsce
zdążył odsiedzieć tylko połowę wyroku, drugi mecz wypadł mu
już za zachodnią granicą.
Meczu Bayeru nie
obejrzałem, ale bundesliga.de oferuje całkiem niezły wgląd w
statystyki meczowe, a w nich... Boenisch jawi się jako jeden z
najlepszych zawodników na boisku. Blisko 12 kilometrów w nogach (4.
wynik), 3 strzały na bramkę, 1 gol, 13 wygranych pojedynków
(najlepszy z Bayeru), 72 kontakty z piłką (znów najlepszy w
drużynie), na minus żółta kartka i siedem niecelnych podań.
Pora na Dortmund. 20 minut
i 0:2 dla Borussii, niestety bez udziału Polaków. Błaszczykowski
ławka, Lewandowski i Piszczek na boisku, ale poza grą. Trzeba też
jednak przyznać, że Borussia, pomimo wyniku, nie imponuje. Pressing
w drugiej linii fajny, Werder sobie z nim nie radzi, ale jak już się
przedrze, to zawodnicy w żółto-czarnych strojach potrafią się
pogubić. Tylko Werder też nie bardzo umie to wykorzystać. Mówiąc
"nie bardzo" mam na myśli, że nie potrafi nawet oddać
celnego strzału. W dodatku sami podopieczni Kloppa też atakują bez
wyrazu. Bramki padły po bezpośrednim rzucie wolnym i kontrze
popartej rykoszetem.
Martwi sytuacja
Błaszczykowskiego, jeszcze przed startem rundy mówiło się, że
usiądzie na ławce. Martwi też sytuacja Lewandowskiego. Mówi się
o jego transferze, ale mówi się też, że Borussia może już teraz
grać bez niego. Jakby na pokaz Reus, Gotze i Grosskreutz grają
między sobą, a Lewy ma zdecydowanie zbyt dużo czasu na oglądanie
meczu i rozkładanie rąk.
Mówi się, że chce go
Guardiola w Bayernie, zresztą Bayern to dla Polaka nie jest nowy
trop transferowy. Wcześniej myślałem sobie - "Po co?"
Lewandowski w Niemczech osiągnął już dość, a są przecież ligi
silniejsze, kluby lepsze nie tylko od Borussii, ale i od Bayernu.
Nazwisko Guardiola to jednak haczyk z przynętą. Nagle wokół
Bawarczyków pojawiła się mgiełka magii. Pep wydaje się być
obietnicą dominacji nie tylko na własnym podwórku. Być częścią
Wielkiego Bayernu – brzmi zachęcająco. Jedyna wątpliwość
dotyczy nie Bayernu, który przecież piłkarzy już teraz ma
świetnych, a właśnie osoby trenera. Czy aby na pewno jest w stanie
zrobić coś na miarę Barcelony w klubie, który Barceloną nie
jest.
W Bremie Piszczek męczy
się bez Błaszczykowskiego, Lewandowski ogólnie się męczy,
Borussia w możliwie komfortowy sposób stara się męczyć własnych
kibiców, ja męczę się oglądając te męczarnie, a w Anglii
najpierw Benteke, potem Agbonlahor i Villa prowadzi. Jednak za dużo
widziałem spotkań tej drużyny, żeby robić sobie nadzieje po 45.
minutach gry. Werder miał rzut wolny. Może gdyby to była
Ekstraklasa, Kazek Węgrzyn pochwaliłby tę próbę dośrodkowania...
Może. Borussia pobawiła się na linii pola karnego gospodarzy, ale
nie była nawet blisko oddania strzału. Jeszcze Hummels bawi się w
polu karnym bremeńczyków, ale nie umie ani strzelić, ani dobrze
podać i przerwa.
Siadam do drugiej połowy
i akurat stały fragment. Świetnie wyszedł w powietrze Santana i
jest 0:3. Borussia gra bardzo skutecznie w spotkaniu, w którym
niewiele się dzieje. Jak na złość, akurat kiedy to piszę, mecz
się ożywił. Werder stwierdził, że trzeba zacząć atakować, bo,
cholera, 0:3 może się skończyć porażką. Borussia stwierdziła
natomiast, że Werder jest słaby i można go pocisnąć. Bramkowo
status quo zachowany, strzałów groźnych też nie przybyło, ale
chociaż tempo jakby większe i miejsca na boisku też jakby więcej.
Wszedł Błaszczykowski –
zaczął grać Piszczek, zaczął grać Lewandowski i w końcu po
pięknej składnej akcji tego trójkąta, wspartego w pewnym momencie
przez Gundogana, Lewandowski podwyższył na 0:4 dosłownie wchodząc
z piłką do bramki. Polak przy końcowym podaniu Piszczka mógł być
delikatnie wychylony za linię spalonego, ale mógł też nie być.
Gol uznany. Moment później kolejna polska akcja. Piszczek sam przed
bramkarzem, ale wykłada Błaszczykowskiemu, ten kładzie obrońcę
na murawę i strzela na pustaka.
Między tymi bramkami
zdarzyło się coś nie miej ważnego dla kibiców z Dortmundu. Na
boisku zameldował się Nuri Sahin. Dla mnie jednak ważniejsze było
wejście Kuby - z czysto sportowego względu. Rozumiem, że wszedł,
kiedy punkty za ten mecz były już przydzielone, ale on wprowadził
do gry Borussii rozmach i pomysł, ta drużyna zaczęła funkcjonować
o klasę sprawniej, a na prawe skrzydło nareszcie patrzyło się z
przyjemnością. Nawet takie smaczki jak Lewandowski zastępujący
Piszczka w obronie po prostu cieszyły oko.
Otwarcie bundesligowej wiosny to mieszany pakiet dla polskiego kibica. Sobiech wczoraj
wg not i statystyk raczej słabo-przeciętny, Milik grać nie mógł,
Boenischa zapewne niewielu chciało oglądać, a jeszcze mniej mogło.
Polacy w Borussii ładnie zakończyli w sumie nudne widowisko, ale
trzeba pamiętać, że do wejścia Błaszczykowskiego sytuacja
kadrowiczów wcale tak różowo nie wyglądała. No i oczywiście tę
słodko-gorzką mieszankę uzupełniła dla mnie Aston Villa, która,
zgodnie z moimi przewidywaniami, ostatecznie tylko zremisowała 2:2.
Subskrybuj:
Posty (Atom)