czwartek, 20 grudnia 2012

No to wylosowali...

Patrząc na to, jak fortuna kojarzy w tym sezonie drużyny w Lidze Mistrzów, można się poważnie zastanawiać, ile los ma tu faktycznie do gadania. Po fazie grupowej, w której wyjątkowo każdy dzień meczowy był wart odpalenia odbiornika, teraz dostajemy naszpikowaną hitami 1/8 finału.

Komplet par prezentuje się następująco:

Galatasaray Stambuł - Schalke 04 Gelsenkirchen
Celtic Glasgow - Juventus Turyn
Arsenal Londyn - Bayern Monachium
Szachtar Donieck - Borussia Dortmund
AC Milan - FC Barcelona
Real Madryt - Manchester United
Valencia CF - Paris Saint Germain
FC Porto - Malaga CF

Drużyny wypisane po lewej stronie zakończyły fazę grupową na drugich miejscach, te po prawej na pierwszych. Gdyby posegregować je według renomy, można zauważyć, że rozkład drużyn markowych, czy też atrakcyjnych, jest w obydwu grupach podobny.

I kategoria: Barcelona, United, Bayern, Juventus [ I ] Real, Milan, Arsenal [ II ]
II kategoria: PSG, Borussia [ I ] Valencia, Porto, Szachtar [ II ]
III kategoria: Schalke, Malaga [ I ] Celtic, Galatasaray [ II ]

W tym podziale chodzi bardziej o aspekt medialności niż o aktualną sportową dyspozycję. Real w tym sezonie nieco zawodzi, Arsenal, Valencia i Milan zawodzą bardziej niż "nieco". Malaga sportowo prezentuje się solidnie, ale kibiców na świecie ma pewnie mniej niż Celtic czy Galatasaray.

Patrząc na nazwy drużyn, można ulec złudzeniu, że inne zestawienie par byłoby równie atrakcyjne. Czy jednak na pewno? Weźmy taką Barcelonę. Jest tak dobra, że aż nudna. Wygrywa mecz za meczem, nawet kiedy przegrywa jest lepsza. Jaka to różnica dla bezstronnego kibica, ile bramek władują barcelończycy jakiemuś petentowi w 1/8 finału. Co innego kiedy tym petentem jest AC Milan.

Na dziś dzień Rosso-neri szanse na wyeliminowanie Barcelony mają niemal żadne, ale atmosfera wokół tego starcia będzie i tak gorąca. Na dobrą sprawę nieśmiale marzyć o wyeliminowaniu Barcelony z całej tej ósemki mogły tylko Real i Szachtar. Ale Szachtar to czarny koń rozgrywek, z kim by nie zagrał, będzie ciekawie, więc po co rzucać go na pożarcie Barcelonie. Tak naprawdę na rywala dla Blaugrany nadawały się tylko Milan albo Arsenal.

Popatrzmy dalej - Manchester United. W tym sezonie wydają się skazani na sukces. Ferguson w swoim stylu nie przemęcza zawodników, a i tak odprawia z kwitkiem kolejnych rywali. W dodatku od lat nie miał tak szerokiego wyboru wśród zawodników ofensywnych. Spośród potencjalnych przeciwników, o szybsze tętno kibiców na Old Trafford przyprawić mogliby tylko piłkarze Realu. Los znów nie zawiódł.

Ale los nie jest minimalistą, poszedł za ciosem. Skojarzył też Arsenal z Bayernem. Drużyny, które upchnąłem w pierwszej kategorii rozstrzygną więc wszystko między sobą. Tylko nieparzysty Juventus dostał na pożarcie Celtic - to chyba jedyna para w całym zestawieniu, która nie jest ani atrakcyjna, ani wyrównana. Sęk w tym, że kogo by nie skojarzyć z Celticiem, para ta nie wyglądałaby nawet kapeńkę bardziej atrakcyjnie.

Warto też zwrócić uwagę na czarne konie rozgrywek - Borussię i Szachtar. Z jednej strony wiemy już, że jednej z tych drużyn nie zobaczymy w ćwierćfinałach, z drugiej mamy pewność, że jedna do ćwierćfinałów dobrnie. W dodatku dwumecz między nimi zapowiada się najbardziej atrakcyjnie sportowo, zaraz obok starć Realu z United.

Mam taką świadomość, że dopatrując się w tym wszystkim jakiegoś nikczemnego planu UEFA, a nie zwykłego łutu szczęścia, snuję teorię spiskową, których nie jestem wielkim zwolennikiem. A jednak coś tu brzydko pachnie, bo faza grupowa też była w tym roku zaskakująco interesująca.

Przeważnie na tym etapie rozgrywek trzeba bardzo uważnie prześledzić terminarz, by znaleźć coś autentycznie ciekawego do oglądania. Tymczasem ten sezon zafundował nam dwie fenomenalne grupy z udziałem odpowiednio Realu, Borussii, Ajaxu i City oraz Szachtara, Juventusu, Chelsea i Nordsjaelland.

Jakby tego było mało, wczoraj w internecie pojawiły się zdjęcia z próbnego losowania par... Wylosowane pary były identyczne z dzisiejszymi! Jak w pewnym skeczu, zapytam - Przypadek?

Do wznowienia rozgrywek LM jeszcze trochę czasu, dyspozycja drużyn może pójść w górę lub w dół. Kilka drużyn może się wzmocnić, kilka osłabić poprzez transfery. Jeśli ktoś dziś twierdzi, że wie kto zagra w ćwierćfinałach, to ewidentnie aspiruje do miana wróżbity. Jednak jako, że nigdy nie jest za późno, by odkryć w sobie nowy talent, na zakończenie zabawię się w (przed)wczesne typy.

Moja ósemka ćwierćfinalistów:
Schalke, Juventus, Bayern, Szachtar, Barcelona, United, PSG, Porto



sobota, 15 grudnia 2012

Benteke show

Rzadko bywa tak, żebym był skłonny sukces drużyny zapisać na konto jednego zawodnika, jednak Christian Benteke swoim występem przeciwko Liverpoolowi nie pozostawił mi wyboru. Gdyby nie 22-latek urodzony w Kinszasie, Aston Villa tego meczu raczej by nie wygrała.

Piszę raczej, bo The Reds tego dnia byli słabi. Villa, szczególnie przed przerwą, robiła więcej, by ten mecz przegrać, niż żeby wyjść z tego starcia zwycięsko, a skończyła z dosyć komfortowym prowadzeniem. Transmisję włączyłem z lekkim poślizgiem, w okolicach piątej minuty. Chwilę później zastanawiałem się czy nie darować sobie oglądania upokarzającej porażki The Villans, na którą jednoznacznie się zanosiło.

Villa rozdawała prezenty na lewo i prawo. Gdybym miał dokładnie opisać ten mecz, słowo "błąd" musiałbym odmienić przez wszystkie przypadki. A jednak przez długi czas "strzał" Lichaja na własną bramkę był źródłem największego zagrożenia ze strony Liverpoolu. W drugiej połowie, w okolicach 60 minuty gry, Villa przestała istnieć na boisku. Na dobre 20 minut została zamknięta we własnym polu karnym, ale wtedy widniał już wynik 0-3 na korzyść przyjezdnych.

Villa miała Benteke i dlatego wygrała ten mecz. Już po kilkunastu minutach widać było, że jeśli gospodarze się nie skoncentrują i nie zaczną doprowadzać akcji do końca, to może czekać ich niemiła niespodzianka. Villa kontrowała prostymi środkami, a zawsze gdzieś tam na końcu akcji czaił się Benteke - świetnie ustawiony, czujny, czekał tylko na dobre podanie. Jednak bramki padały w inny sposób.

Coś mi mówi, że w którymś momencie los zetknie ze sobą tego piłkarza i Jose Mourinho, bo jest to typ napastnika, jakiego The Special One poszukuje. Nie chodzi tutaj o parametry fizyczne - siłę, wzrost - a o zdolność do tworzenia sytuacji z niczego. Wielu bardzo dobrych napastników piłkarsko "dusi się", kiedy drużyna przestaje grać dobrze. Benteke to nie jest gracz, którego można by zadusić.

Jest w jego grze sporo bezczelności, świadomości własnych umiejętności, ale jednocześnie dość pokory, by trzymać młodzieńczą fantazję na wodzy. Benteke ma 22-lata, w dzisiejszych czasach to wcale nie tak mało, ale w Anglii gra dopiero pierwszy sezon. Z początku sporo osób kwestionowało wybór Paula Lamberta, który od piątej kolejki stawiał na Belga w pierwszym składzie. Aston Villi daleko do mocarzy z Manchesteru, ale żeby grać, Benteke na ławce musiał posadzić jednego z lepszych napastników w Anglii - Darrena Benta.

Wraz z mijającymi kolejkami coraz mniej osób dziwi się, że to właśnie młokos z Belgii gra na szpicy drużyny z Birmingham. Awans w klubowej hierarchii wzmocnił też jego pozycję w reprezentacji, a tam ma dopiero konkurencję. Lukaku, Chadli, Mertens, Mirallas - wielu przewiduje, że wkrótce ta paczka, naturalnie wespół z Benteke, ozłoci Belgów.

Oczywiście wymieniłem samych napastników, bo gdybym miał wymieniać wszystkie Belgijskie gwiazdy, gwiazdki i talenty, lista byłaby niemiłośiernie opasła. Co ciekawe, często mówi się, że jest to pokłosiem blegijskiego szkolenia - sam Benteke twierdzi inaczej. Nazywa własne pokolenie podwórkową generacją. Piłkarsko wychował sie kopiąc z kolegami takimi jak Axel Witsel na boiskach rozsianych po belgijskim Liege.

Infrastruktura, system szkolenia - to wszystko jest elementem futbolowej układanki, ale Benteke u podstaw swojej kariery widzi przede wszystkim własny upór i ambicję, które miały wychować tak jego, jak i kolegów, na piłkarzy, którymi teraz zachwyca się Europa. Belgijskie miasta to tygle ludności napływowej, dla dzieciaków z imigranckich rodzin piłka jest szansą na dostatnie życie. Nieprzypadkowo obecną Belgię porównuje się do reprezentacji Francji z 98 roku.

Ale wracając do meczu z Liverpoolem. Benteke był w nim klasą sam dla siebie. Wypracował wszystkie trzy bramki, z czego dwie sam strzelił. Fakt faktem, że defensywa The Reds zrobiła wiele, aby mu w tym nie przeszkodzić, ale trzeba też podkreślić, że była na miejscu. Przy dwóch bramkach Benteke miał nieco więcej swobody, ale jego partnerzy już nie. Przy trafieniu na 0-2 sytuacje się odwróciły, niemniej jednak, za każdym razem rola Belgijskiej Bestii była kluczowa.

Pierwsze trafienie to strzał z około 20 metrów. Nieszczególnie silny, ale bardzo precyzyjny. W dodatku piłka poszła w kozioł tuż przed bramkarzem, który chyba był źle ustawiony lub został złapany na wykroku. Tak, Reina był w tej sytuacji zasłonięty, ale do udanej interwencji zabrakło mu wiele, a piłka wpadła do siatki przy krótkim słupku.

Na listę strzelców Benteke wpisał się też przy okazji trafienia na 0-3. Przyjął piłkę w podobnej sytuacji, ale tym razem zdecydował się po prostu wbiec między niezdecydowanych obrońców. Kiedy w końcu jeden z nich zdecydował się zaatakować napastnika, mierzący 1,94 metra Belg bez trudu utrzymał się na nogach i będąc dostatecznie blisko bramki, huknął obok Reiny.

Najwięcej kunsztu Benteke pokazał jednak przy bramce Weimanna na 0-2. Weimann zagrał mu prostopadłą piłkę w pole karne, ale gdzieś w boczny jego sektor. Napastnik miał na plecach obrońcę i gdyby chciał zagrać według podręcznika, pociągnąłby piłkę do linii, a potem próbował wstrzelić na piątkę. Pewnie skończyłoby się rzutem rożnym, ale Bestia błysnęła geniuszem.

Zamiast zagrać sztampowo, odegrał do wbiegającego Weimanna - piętą, na dobrych 8 metrów, bez sygnalizowania zagrania, idealnie w tempo. Nie wiem czy zagrał w ciemno, czy wiedział, że kolega tam wbiegnie? Chciał dokładnie tak zagrać, a może tylko mu tak wyszło? Nieważne, bo wyszło mu genialnie.

Trzy niegroźne w gruncie rzeczy sytuacje i trzy bramki wypracowane przez Belgijską Bestię. Ale to dopiero połowa historii, bo Benteke był w tym meczu niemal bezbłędny. Statystyki wygranych pojedynków powietrznych mogliby pozazdrościć mu najlepsi stoperzy. A do tego dokładał dużo walki w parterze i dobry ruch bez piłki.

Wydawałoby się, że Benteke jest jedynym naturalnym adresatem podań Aston Villi, że wystarczy jego wyeliminować z układanki, a goście staną się całkiem bezzębni. Ale to tego dnia okazało się nieosiągalne dla graczy LIverpoolu. To Benteke nakrył ich czapką niewidką, a nie oni jego. Nie tylko dochodził do podań - czy to długich, czy to krótkich - ale na dodatek nie tracił futbolówki.

Chyba to zrobiło na mnie największe wrażenie. Że napastnik ma znaczący udział przy wszystkich trafieniach - zdarza się. Że sam te bramki wypracuje - to też nie jest rzadkością. Ale to, że gra ofensywna drużyny w całości opiera się na napastniku - na jego umiejętnościach, ale też decyzjach - to już takie częste nie jest. A 22-latek zagrał jak weteran, a nie świeżo upieczony ligowiec.

Drużyna prowadzi na trudnym terenie? To trzeba dać odpocząć defensywie, trzeba poszanować pilkę, potrzymać ją pod bramką rywali. Nic szalonego, nic ryzykownego - trzeba grać prosto i skutecznie. Ale jednocześnie to nie było kunktatorskie trzymanie piłki przy chorągiewce - po jego akcjach mogły paść kolejne bramki. Może mówienie o transferze tego chłopaka do mocniejszego klubu jest przedwczesne, ale zdecydowanie warto zwrócić na niego uwagę.

niedziela, 25 listopada 2012

Odtrutka

Są takie momenty w życiu, że człowiek siada i zaczyna się zastanawiać - Czy to, co robię, w ogóle ma sens? Myślę, że nie mnie jednemu podobną sesję przemyśleń zafundowali w piątek piłkarze Widzewa i Legii. "Klasyk". Zero ambicji, zero umiejętności i fura przypadku. Jak ktoś ma się tym ekscytować? Nie było rady, w sobotę jechałem z detoksem.

Na przystawkę poszło Mainz z Borussią. Mówiąc szczerze - to był kiepski mecz. Oglądając go, miałem cały czas świadomość, że jest kiepski. Borussia ani mnie ziębi, ani mnie grzeje. Tym bardziej Mainz. A jednak, pomimo chaosu i nieporadności z obydwu stron, ten mecz smakował jak doprawiony sznycel z najlepszej knajpy w porównaniu z surowymi, przemarzniętymi kartoflami z Ekstraklasy.

Co z tego, że Borussia od pierwszej minuty stwarzała więcej zagrożenia pod własną bramką niż pod bramką Mainz? Co z tego, że większość meczu spędziłem zastanawiając się czy Lewandowski tak genialnie się porusza, czy jednak Mainz tak beznadziejnie kryje? Co z tego, że obie drużyny zdawały się kłaść na wynik meczu większą lachę niż ja, który Bundesligę oglądam tylko z nudów albo desperacji? To i tak było tętniące zaangażowaniem Weltklasse w porównaniu do tego, czym strułem się wieczór wcześniej.

Co do Lewego to muszę przyznać, że prawda leży gdzieś pośrodku. Mainz kryło strefą, ale robiło to tak nieporadnie, że rozgrywający bardzo dobre zawody Polak wyglądał jakby był dostawionym nieprzepisowo dwunastym zawodnikiem. Gdyby Borussia miała siły grać co trzy dni, taka dyspozycja rywala skończyłaby się kanonadą, a tak obejrzałem sobie skromne 1:2 do przerwy, bezpiecznie dowiezione przez Mistrza Niemiec w drugiej połowie meczu.

Polacy? Lewandowski - świetny. Bundesliga zaliczyła mu dwa trafienia, moim zdaniem niesłusznie, bo przy pierwszej bramce piłki raczej nie musnął. A nawet jeżeli, to tak nieznacznie, że nie wpłynął na tor lotu piłki. Choć trzeba oddać, że komu nie zapisać tego trafienia, Lewandowski miał duży wkład w gola, bo zaabsorbował i przepchnął obrońcę - inaczej ta piłka nie miała prawa wpaść. Drugi gol to już klasowe wykończenie. Jest okazja, to czemu się nie zabawić? Lewandowski wykończył sam na sam eleganckim lobikiem, warto też podkreślić, że dobrze zabrał się z nie najłatwiejszym podaniem.

Jeżeli ktoś nie widział meczu, warto odszukać sobie trafienie Caligiuriego dla Mainz. Książkowy przykład soczystego huknięcia w okienko.  Występy Błaszczykowskiego i Piszczka można śmiało przemilczeć. Po prostu byli na boisku i noty, które wystawili im Niemcy z "Ruhr Nachrichten" (odpowiednio 4.0 i 3.0) są jak najbardziej uzasadnione. Najlepszym piłkarzem meczu wybrano Lewandowskiego (nota 1.5), chociaż ja bym palmę pierwszeństwa przyznał jednak Reusowi. Niesamowicie chłop walczył. Niby podwieszony napastnik, a kilka razy ratował kolegom skórę fantastycznymi wślizgami.

Po przystawce chwilka odpoczynku i danie główne - Premier League. Barcelona może sobie grać futbol z innej planety, Real może sobie ściągać nawet po 15 genialnych piłkarzy na jedną pozycję. Te dwie drużyny mogą bić się na śmierć i życie w walce o mistrzostwo. Mogą ścigać się w wykręcaniu kolejnych absurdalnych rekordów. Ale najlepszą ligą pozostaje ta angielska. Rozsądna równowaga pomiędzy talentem i wyszkoleniem, siłą i techniką, fantazją i dyscypliną. No i słowo klucz - rywalizacja. Tam w piłkę grają zawsze dwie strony.

Obejrzałem sobie starcie Aston Villi z Arsenalem. Skończyło się 0:0. Kanonierzy rozczarowali. Ale jak się ten mecz oglądało. Jedni mieli swoje sytuacje i drudzy mieli swoje sytuacje. Była taktyka, ale były też ułańskie szarże. Po tych wszystkich sesjach samoumartwiania się poprzez oglądanie Ekstraklasy, nareszcie oglądałem futbol.

Jak była centra, to nie trzeba było się domyślać do kogo ta centra była rzucona. Jak obrońca był na boku, to dokonywał rzeczy nieprawdopodobnych w Ekstraklasie - wystawiał nogę i blokował dośrodkowanie. Jak był strzał, to widziałem strzał, a nie nieudane podanie. Wreszcie, jak komuś coś nie wyszło, to nie wyszło. Nie ma tłumaczeń, że trzeba pochwalić decyzję, że strzał 5 metrów od bramki też jest groźny. No i ta dyscyplina taktyczna, synchronizacja w ruchu - uczta dla oka.

Może przesadzam, może dla bezstronnego widza albo kibica Kanonierów ten mecz nie był aż tak dobry. Ale ja już tak mam, że lubię Villansów, a w piłce nożnej bardziej kręci mnie to, jak trzech piłkarzy naraz pokaże się do podania niż jak ktoś strzeli bramkę. No i defensywa. Ustawić drużynę tak, że każde otwierające podanie przeciwnika musi minąć trzech - czasem nawet więcej - zawodników, a jednocześnie nie wepchnąć całej jedenastki we własne pole karne? To jest sztuka!

Może dlatego właśnie tak lubię drużynę z Birmingham. Gra w najlepszej lidze świata, ale rzadko bywa faworytem w swoich meczach, więc zwraca dużą uwagę na defensywę, szczególnie w starciach z lepszymi drużynami. Raz, że zawsze fajnie kibicuje się słabszemu. Dwa, że to moja ulubiona liga, mój ulubiony styl grania. Trzy, że połaskotano mój taktyczny fetysz. Efekt? 90 minut spędzone na "ufach", "achach" i innych wariantach westchnień podekscytownego kibica.

Niestety, o ile w trakcie detoksu było przyjemnie, to po fakcie dopadł mnie moralniak. Wisła i Widzew to drużyny, z którymi utożsamiam się zdecydowanie bardziej niż z Villą. Na meczu Anglików nawet nie miałem jeszcze okazji być osobiście. A jednak, meczem Villi potrafiłem się ekscytować, tymczasem ligowego klasyku, meczu ze znienawidzoną w Łodzi Legią, ostatkiem sił zdołałem nie przespać.

Jeszcze bardziej dobiło mnie pytanie, które postawiłem sobie chwilę później. Kiedy ja właściwie ostatni raz przeżywałem ligowy mecz Wisły czy Widzewa? Wtopy obydwu z Lechem przyjąłem bez mrugnięcia okiem. Kompromitację Białej Gwiazdy z Koroną czułem w kościach przez całą drugą połowę. Punkty wydarte w ostatnich minutach meczów Widzewa z Piastem czy Jagiellonią, Wisły ze Śląskiem i GKS-em? Nie, to też wziąłem na chłodno, porażki w tych meczach też by mnie nie ruszyły.

W tym tkwi sęk, że poziom piłkarski w naszej lidze jest tak żałosny, że nie sposób przywiązywać wagi nawet do wyników, bo te są bardziej przełożeniem szczęścia niż umiejętności. Tabela Ekstraklasy nie tyle segreguje drużyny na kiepskie, średnie, dobre i najlepsze, tylko na te, którym fortuna chwilowo sprzyja i te, od których los się odwrócił.

Wiadomo, że kaca najlepiej leczyć tym, czym się człowiek struł, więc próbowałem sobie poprawić humor występem Realu Madryt w Sevilli. Niestety bramkę przegapiłem, a Real ostatnio lubi bić głową w mur, więc za dużo dobrej piłki nie obejrzałem. To zabawne jak niezmiennie pokraczna jest kadra tej drużyny. Środkowych pomocników zatrzęsienie, ale skrzydłowych brak.

Do tego masa zawodników po przejściu do Realu okazuje się znacznie słabsza niż się wydawało. Di Maria ma przebłyski geniuszu, ale przez większość czasu to zawodnik pokroju Valencii z ManU, może nawet słabszy. Coentrao to też na razie nie ten rozmiar kapelusza. Arbeloa? Chyba nigdy gracz tak przeciętny nie zagrał tylu spotkań dla tego wielkiego klubu. Ronaldo sam miota się gdzieś po boisku, już w którymś meczu nie może sobie znaleźć pozycji. I do powrotu Marcelo chyba sobie nie znajdzie.

Mourinho ma za to kłopot bogactwa środku pola. Przynajmniej na papierze, bo do gry nadają się tylko Alonso, Khedira i Ozil, może Essien. Reszta to strachy na wróble. Kaka w Realu jest niezmiennie beznadziejny, a i tak gra chyba lepiej niż Modrić. No i jeszcze kwestia napastnika. Nie ma na świecie lepszych snajperów niż Benzema i Higuain? Śmiem twierdzić, że Lewandowski by się od nich lepiej prezentował, a jest kilka lepszych nazwisk na rynku, jednak niezmiennie trafiają do innych klubów.

No ale dosyć narzekania na Real. Myślałem, że jak coś napiszę, to rozwiąże mi się dylemat - oglądać Wisłę czy Chelsea z City? Zegar tyka, zaraz pierwsze gwizdki, a ja dalej nie wiem co włączyć. Rozsądek podpowiada - Anglia. Niestety miesiące oglądania Ekstraklasy przyprawiły mnie o stany lękowe przed futbolem. Nawet widząc nazwy dwóch takich firm, obawiam się miernego widowiska.



środa, 21 listopada 2012

Pora odlotów

Liga pomału zwija manatki, do końca rundy zostały trzy kolejki i wielu piłkarzy już zaraz będzie myślami przy ciepłych krajach. Jednak dziennikarze, zamiast zapytać takiego Milika czy kupił bilety na Kanary, czy na Malediwy, czy rodzinę wyśle do Egiptu, czy do Tunezji, pytają go - Stuttgart czy Mediolan?

Na wstępie zaznaczę - nie mam nic do Milika, Teodorczyka, Wszołka czy każdego innego nazwiska, które zobaczycie poniżej. Nie mam też nic przeciwko temu, by grali w dobrych klubach, żeby posmakowali prawdziwego futbolu. Ale temat wysyłania tych chłopaków do poważnych europejskich lig już teraz? Dla mnie to totalny dziennikarski (i menadżerski) odlot.

Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że się chłopaka czepiam, ale weźmy na tapetę Milika. Przykład reprezentatywny, głośny, a przy tym miarodajny. Dowód odebrał w tym roku, więc nazywanie go młodym nie jest przesadą. Obiecujący to także nie nadużycie - nastrzelał już 6 bramek w lidze w tym sezonie i nie ma w tym przypadku, bo widać po nim umiejętności.

Tylko przymierzanie go do Milanu? Co łączy Milan i Milika poza trzema pierwszymi literami? Może i Rossoneri nie radzą sobie aktualnie najlepiej, ale i ich aspiracje to nie mistrzostwo T-Mobile Ekstraklasy, a na murawie nie rywalizują z GKS-em Bełchatów. W Mediolanie wynik poniżej półfinału Ligi Mistrzów jest rozczarowaniem. Co może dać taki Milik, żeby przybliżyć Milan do półfinału? W dorobku ma półtora sezonu w Górniku, 10 bramek na poziomie Ekstraklasy i łącznie jakieś 20 minut przeciwko Anglii i Urugwajowi.

Pewnie, jak na 18-latka z Górnika fajnie to wygląda, ale dla zawodnika Milanu mierzenie się z graczami pokroju Caceresa, a nawet lepszymi, to chleb powszedni. Zresztą spójrzmy na kadrę Milanu. W ataku El Shaarawy, Pato, Krkić, Robinho - nawet jeśli niektórzy są na wylocie albo zawodzą, to ich nazwiska i tak robią wrażenie. Ale nawet bardziej "anonimowy" dla przeciętnego polskiego kibica Pazzini w trzech poprzednich sezonach nabił 41 bramek w Serie A. Gdzie tu miejsce dla Milika, czy Teodorczyka (bo jego też gazety tam wysyłają).

Ktoś powie - bo to inwestycja na przyszłość. Może dla Milanu, ale nie dla piłkarza. Żeby zagrać w Milanie - Milik, Teodorczyk czy dowolny inny podlotek z Ekstraklasy jeszcze sporo musiałby się nauczyć. Albo chociaż sprawdzić się w jakichś poważnych rozgrywkach. Kluby takie jak Milan piłkarzy pokroju Milika sprowadzają na kopy, potem upychają ich po słabszych klubach, głównie Serie B i niżej. Koniec końców z większości pożytku nie ma, karierę robi 1 na 10, może nawet 15.

W Palermo mieliśmy już Matusiaka, mieliśmy Glika. Do Milanu (tu wstaw jakąś odległą literę alfabetu) trafił niejaki Miśkiewicz, ale w dużym klubie żaden miejsca nie zagrzał. Dlatego marzenia o Miliku, Teodorczyku czy dowolnym innym grajku z Ekstraklasy wybiegającym na boisko w derbach Mediolanu, należy odłożyć na przyszłość.

Troszkę sensowniej brzmi VfB Stuttgart. Liga słabsza, nazwiska w kadrze nie tak porażające. Ale przecież i tak trzeba będzie mierzyć się z piłkarzami Bayernu, Borussii czy Schalke. Oczywiście o ile wygra się rywalizację o miejsce w składzie z Harnikiem i Ibiseviciem (a jest jeszcze Cacau, tylko że poważnie kontuzjowany). Czy mecz z Urugwajem nie nauczył nikogo, żeby patrzeć na umiejętności naszych piłkarzy z dystansem? Przecież latynosi rozjechali nas nie tylko kulturą gry, ale nawet samym wybieganiem. Byli wyraźnie szybsi, silniejsi i bardziej ruchliwi. A z piłkarzami tej klasy trzeba się mierzyć w poważnych ligach co tydzień.

Zresztą nie patrzmy w gwiazdy, pozostańmy na Ziemi i przyjrzyjmy się naszym nieoszlifowanym diamentom. Wczoraj przeczytałem, że menedżer Milika wolałby, aby piłkarz do końca sezonu został w kraju. Pierwsza myśl? "Nareszcie ktoś rozsądny!" Ale potem tak sobie pomyślałem - a może to tylko dobra mina do złej gry? Może pomimo natłoku artykułów, prawdziwych ofert zwyczajnie nie ma?

W sobotę Górnik zagrał z Polonią i gwiazdki polskiej piłki nie tylko nie olśniły, ale zwyczajnie rozczarowały. A przecież kopały tylko na poziomie naszej przaśnej ligi, nawet nie naprzeciw mocarnej Legii, tylko w starciu z rywalem z tej samej półki. Mimo to występy Wszołka, Teodorczyka i Milika można podsumować jednym słowem - kicha. Patrzmy dalej, nie tylko żaden z nich nie wbił w tym sezonie więcej jak 6 bramek, ale ogólnie cały tercet od paru kolejek na boisku raczej niedomaga. Chlubnym wyjątkiem występ Teodorczyka przeciwko Koronie, ale on z kolei wcześniej wplatał w rundę słabsze mecze.

Z naszej ligi wyszło w ostatnich latach kilku niezłych piłkarzy, którzy nie zniknęłi gdzieś na ławkach swoich klubów. Ale oni na te transfery zapracowali nie poprzez "robienie swojego", nie poprzez "dobrą jak na swój wiek grę" tylko zostając absolutnymi, niekwestionowanymi gwiazdami rozgrywek. A i tak pierwszy sezon na zachodzie to takie, mniej lub bardziej udane, frycowe.

Błaszczykowski? Kontrakt z Borussią podpisał po 2 latach spędzonych w Wiśle, a barwy zmienił jeszcze pół roku później. W międzyczasie wkręcał w ziemię nie tylko defensorów z Ekstraklasy, ale i w Pucharze UEFA. Lewandowski? Król strzelców pierwszej ligi, w Ekstraklasie debiutanckiego gola zdobył krzyżakiem. Pierwszy sezon dla Lecha - 14 trafień, drugi sezon - 18. Do tego reprezentacja i puchary. Rudniew najpierw Węgry, potem 33 ligowe bramki dla Lecha i pojedynek strzelecki z Del Piero. Marcelo wbił w naszej lidze w dwa sezony tyle bramek, co Milik jak do tej pory, a Marcelo to przecież stoper.

Fajnie, że Milik jest młody, że ma dopiero 18 lat, ale nikt mu za to nie da miejsca ani w składzie Milanu, ani Stuttgartu, ani nawet Kaiserslautern. Tam trenerzy nie zwykli dawać występów na wyrost swoim wychowankom, dlaczego mieliby robić ukłon w kierunku Polaka? Niedawno do Kaiserslautern uciekł Świerczok - pomijając krajową hierarchię, po przebłysku w pierwszej lidze. Jego szczęście, że w klubie chcą go wypożyczać, a nie że kisi się na ławce rezerwowej rezerw jak Klich w Wolfsburgu. Nawet taki talent jak Sobiech ma pod górkę w Hanowerze, bo zamiast pójść do Wisły, Legii czy Lecha, trafił do przeciętnej Polonii, z której w dodatku musiał przedwcześnie uciekać przed zakręconym prezesem.

Dla Milika, Teodorczyka, Wszołka i jeszcze kilku innych młodych talentów, obecny sezon nie jest pierwszym na tym szczeblu rozgrywkowym, co przemawia na ich korzyść. Ale to, że grają, nie jest jeszcze równoznaczne z tym, że mają dostateczne umiejętności na podbój Europy. W dodatku spójrzmy jak w ostatnich latach z krajowych rozgrywek ubywało postaci wiodących, a ich miejsce zajmowali właśnie młodzi. Dla zatęchłej struktury naszej ligi zapewne jest to z pożytkiem, ale dla poziomu rozgrywek z pewnością nie. Milik ściera się ze słabszymi obrońcami niż ci, których miał przed sobą Lewandowski.

W dodatku o ile jeszcze Teodorczyk ma konkurencję w ataku Polonii w osobie Dwaliszwiliego, Gołębiewskiego, czy aktualnie odsuniętego od składu Caniego, o tyle Milik miejsce w jedenastce dostaje z urzędu, bo nie ma poważnego rywala. Wszołka Polonia też nie bardzo ma kim zastąpić. W Lechu gra Możdżeń, Tonew, Drewniak czy Linetty, bo wybór jest tylko między młodymi graczami. To samo w Legii, gdzie jak nie Kosecki, to Żyro, Kucharczyk albo Salinas. Tyle chwali się młodych Widzewiaków, ale Mariusz Stępiński na razie przegrywa rywalizację z największą ligową pokraką - panem słupek, łokieć, ręka i symulka. Rybicki zaczął grać dopiero, kiedy wykruszył się pierwszy skład.

Ja wiem - w tych doniesieniach gazet jest więcej sensacji niż faktów. Pewnie naszą młodzież ktoś obserwuje, ale do wysyłania ofert jest jeszcze daleko. No chyba, że ktoś liczy, że wyciągnie naszych za grosze. Martwi mnie jednak, że nasze media tak łatwo chwytają temat i zamiast podejść do sprawy rzeczowo, zachowują się jak nastoletni fani. Lewandowski w Manchesterze? Pewnie - Van Persie ma pełne gacie, Rooney sonduje powrót do Evertonu, Chicharito już się spakował i kupił bilet do Meksyku, a Welbeck załamał się i postanowił zawiesić buty na kołku.

Tak, sensacje się lepiej sprzedają. Ale tymi sensacjami dziennikarze robią wodę z mózgu nie tylko kibicom, ale na dodatek piłkarzom. Niech ten Milik strzeli dla Górnika (czy nawet innego klubu Ekstraklasy) nie 10 a 20 albo 30 bramek, to samo Teodorczyk dla Polonii. Wtedy będą mogli pójść zmienić Lewandowskiego w Borussii, a Lewandowski niech nie mierzy w zatłoczony Manchester, tylko poszuka klubu z jako-takimi wakatami, np. Milan.




środa, 7 listopada 2012

Polska bramkarzami stoi?

Jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie ważyłby się zakończyć tego zdania znakiem zapytania. Dzisiaj patrzę na powołania Waldemara Fornalika i odczuwam delikatny niepokój. Nie chodzi mi o losy starcia z Urugwajem, to mecz towarzyski – sukcesem będzie, jeśli kilku piłkarzy potraktuje go poważnie.

Idol "Januszów"

Chodzi raczej o datę 22 marca 2013 roku. Wtedy (o ile pogoda znów nie zaskoczy operatorów stadionu) Polska będzie podejmować Ukrainę. Kto stanie w naszej bramce? Kandydatem numer jeden jest Przemysław Tytoń. To niezły bramkarz, choć uważam, że w Polsce nieco przereklamowany. Stał się idolem "Januszów", od kiedy obronił jedenastkę przeciwko Grecji, ale prawda jest taka, że na przedpolu jest mocno niemrawy. Klasą światową bym go nie nazwał.

Jest też jeszcze jedna kwestia, doskonale znana kibicom, ale dla "Januszów" mogąca być rewelacją. Otóż Tytoń stracił miejsce w bramce PSV Eindhoven. Polak zagrał w pierwszych 5 kolejkach, puścił w sumie 6 bramek, raz zachował czyste konto i po porażce z Utrechtem Dick Advocaat zrezygnował z usług naszego reprezentanta. Teraz między słupkami PSV stoi Boy Waterman, który w 6 meczach tylko 3 razy wyciągał piłkę z siatki i aż 4 razy zachował czyste konto.

Mecz z Utrechtem odbył się 16 września. Tamten dzień od 22 marca dzieli ponad 6 miesięcy. Jeżeli do tego czasu Tytoń nie podniesie się z ławki, główny kandydat do bronienia w kadrze będzie miał za sobą półroczny okres bez regularnej gry o stawkę. Raczej kiepska perspektywa. Na Urugwaj Fornalik powołał jednak jeszcze tylko Tomasza Kuszczaka.

Brytyjska alternatywa

Do Kuszczaka nic nie mam. Dobry bramkarz – bazujący bardziej na wyszkoleniu niż na bramkarskim szaleństwie (jak np. Artur Boruc), a przy tym obdarzony genialnym refleksem na linii. Broni co prawda tylko w Brighton & Hove – aktualnie 8. pozycja w Championship – ale przynajmniej gra regularnie i to z pozytywnym skutkiem. Komplet 15 występów, 11 puszczonych goli i 5 razy zachowane czyste konto.

Jest jeszcze Wojciech Szczęsny. Ostatnio kontuzjowany, ponoć już w treningu, ale ani w lidze przeciwko Manchesterowi, ani wczoraj przeciwko Schalke, nie usiadł nawet na ławce. Jego nieobecność wśród powołanych nie dziwi. Pytanie brzmi - czy jego nazwisko będzie figurowało w powołaniach na Ukrainę? W okresie poprzedzającym kontuzję Arsene Wenger o Polaku nie wyrażał się już tak ciepło, jak kiedyś, a ostatnio niemal zupełnie o nim zapomniał.

Przed Euro Szczęsny w klubie występował pomimo urazu, choć był niemal wykluczony z treningów. Nowy sezon rozpoczął w wyjściowym składzie, po jednym meczu na dwa zniknął z klubowej kadry ze względu na drobny uraz. Wrócił w starciu z Southampton i choć Arsenal wygrał wysoko, to stracił jedną bramkę po kiksie Szczęsnego. Następnego dnia okazało się, że Polak ustąpi miejsca Vito Mannone w meczu Ligi Mistrzów. Powód? Kontuzja, której nabawił się jeszcze przed meczem ze Świętymi.

Pod koniec września w klubie przewidywano, że Polak do gry wróci za 2-3 tygodnie. Mamy listopad, Szczęsny w pełnym treningu jest od zeszłego poniedziałku, ale nie usiadł jeszcze nawet na ławce. W pierwszym składzie pewniakiem jest Mannone, który zbierał pochwały od szkoleniowca jeszcze przed meczem z Southampton. W tym sezonie Włoch zagrał już 8 spotkań w lidze. Puścił co prawda 7 bramek, ale 5 z nich w starciach z ligowym topem – United, City i Chelsea. Do tego trzeba pamiętać, że gromy po tych meczach leciały głównie w kierunku defensorów.

Może niepotrzebnie się martwię, może w sztabie Kanonierów po prostu dbają o zdrowie Polaka. Ale jeżeli szybko nie wróci do pierwszego składu, będziemy mieli kolejny poważny znak zapytania. W wariancie optymistycznym Szczęsny i Tytoń do marca wrócą do regularnego grania. Ale trener kadry powinien brać pod uwagę także wariant pesymistyczny.

Co jeśli Waterman i Mannone na dłużej zajmą miejsce w składach swoich drużyn, co na dziś wcale nie wydaje się takie nieprawdopodobne? Zostajemy z jednym Kuszczakiem. A co jeśli i jemu przytrafi się kontuzja albo zniżka formy? Mamy dwa terminy spotkań towarzyskich, żeby chociaż przyjrzeć się kandydatom – jeden teraz w listopadzie i jeden w lutym.

Z jednej strony niedobrze, że trener nie powołał nikogo poza Tytoniem i Kuszczakiem. Nie oczekiwałbym nawet, że taki zawodnik dostałby szansę gry, ale powołać by nie zawadziło. Z drugiej strony – kogo Fornalik miałby właściwie powołać? Tytoń, Kuszczak, Szczęsny, a potem długo, długo nic.

Łukasz Fabiański? W Arsenalu od dawna boczny tor, w dodatku kontuzja i konieczność operacji. Trenować zacznie prawdopodobnie w lutym. Artur Boruc? Znalazł sobie wreszcie klub – Southampton. Chłopiec do bicia, ale chociaż w Premiership. Niestety Boruc zagrał dwa razy, puścił 6 bramek i odreagował rzucając czymś we własnych kibiców. Teraz zastanawiają się w klubie – co z nim dalej zrobić.

Grzebanie w odpadkach

A jak tam nasi młodzi zdolni? Grzegorz Sandomierski wyjechał rok temu do belgijskiego Genku. Miejsca nie zagrzał, poszedł na wypożyczenie do Jagiellonii. Trochę u nas pograł, wrócił z wypożyczenia i natychmiast wysłano go na kolejne. Tym razem kierunek to Wyspy Brytyjskie, konkretniej grające w Championship Blackburn Rovers. Rovers pomału zbierają się do powrotu do najwyższej klasy rozgrywkowej, a Sandomierski gra... W rezerwach. A przynajmniej grał, bo niedawno ktoś przejechał mu w meczu butem po twarzy i Polak wylądował w szpitalu.

Jest ktoś jeszcze? Jak tam Esensej de Casa, szerzej znany(?) jako Wojciech Pawłowski? Ano, przyspawał się do ławki włoskiego Udinese. To może poszukajmy w Polsce? Kto tam jest na szczycie tabeli? Legia, a w niej broni Dusan Kuciak – Słowak. Lech? Jasmin Burić – Bośniak. Polonia ma Przyrowskiego i Pawełka, do kompletu brakuje im jeszcze tylko Cabaja.

Na tym tle nawet kandydatura Macieja Mielcarza z Widzewa wygląda rozsądnie. Chociaż pamiętajmy, że nawet bardzo udany rok w wykonaniu tego piłkarza nie zmieni faktu, że to wciąż ten sam Mielcarz, przy którym każde dośrodkowanie wygląda groźnie. Ostatnio Rafał Gikiewicz posadził w dwóch meczach na ławce Marijana Kelemena, ale to chyba zbyt mało, żeby wysyłać mu powołanie. Natomiast młody Łukasz Skorupski z Górnika jest – no cóż – młody i też popełnia błędy.

To kto gra?

Zostały jeszcze dwie kandydatury. Jedna nieco poważniejsza, druga to raczej ciekawostka mająca ustawić nieco w perspektywie sytuację Tytonia. Zaczniemy właśnie od tej drugiej, od Filipa Kurto. Kto to? Były bramkarz Wisły Kraków. Pod Wawelem się nie nagrał. Dwa mecze (w tym jeden niepełny) w Ekstraklasie w minionym sezonie. Nawet w sparingach nie mógł złapać rytmu, bo testowano kolejnych kandydatów na krakowskiego zbawiciela.

Ale mimo to znalazł się na niego ktoś chętny. Latem wygasł mu kontrakt z Białą Gwiazdą, a nowy Polak podpisał już w Holandii, z grającą w Eredivisie Rodą Kerkrade. Co ciekawsze, z miejsca wskoczył do pierwszego składu i póki co zagrał we wszystkich 11 kolejkach. Początki miał nieciekawe. Kilka wpadek i piłkarskie baty zebrane od potentatów z Eindhoven (5 bramek) i Alkmaar(4 bramki).

Ale oprócz tego puścił tylko 7 bramek w pozostałych 9 spotkaniach – co godne podkreślenia – w drużynie broniącej się przed spadkiem. W dodatku z 4 starć wyszedł z czystym kontem. Przy dorobku Tytonia występującego w bardzo mocnym PSV, dokonania Kurto wyglądają więcej niż solidnie. Mimo to Kurto to niedoświadczony młokos, który jeśli zbierze bramkarskie szlify, to może kiedyś zapuka do reprezentacji.

Prędzej powołanie można by wysłać do Pawła Kieszka. Kieszek latem zwolnił Kurcie miejsce w Kerkrade, gdzie zagrał w 25 meczach, wcześniej wygrzewał siedzenia na ławce rezerwowych i trybunach FC Porto. Teraz wrócił do innej portugalskiej drużyny – Vitorii Setubal. Po tym jak pierwszy bramkarz puścił 5 bramek z Benficą, trener dał szansę Polakowi, a ten ją zdecydowanie wykorzystał. W ciągu 6 spotkań wyrósł na lokalnego bohatera, trzy razy zachował czyste konto, w tej kolejce pomógł pokonać Sporting.

To trochę smutne, że po 6 udanych meczach Kieszek jest kandydatem numer 3 do bramki reprezentacji Polski, ale tak właśnie wygląda na dzień dzisiejszy osławiona polska szkoła bramkarska. W marcu może nie być kim grać. I choć powołania dla takiego Kieszka czy Skorupskiego brzmią jak świadome dewaluowanie rangi reprezentanta, to w moich oczach są koniecznością.

Lepiej dać im teraz szansę na kontakt z pierwszą reprezentacją, obejrzeć z bliska i ocenić, niż potem wybierać po omacku pierwszego bramkarza na mecze eliminacyjne. Jak już napisałem, może problemu nie będzie, może nasi bramkarze wrócą na właściwe tory. Ale równie możliwe, że będziemy wybierać między rezerwowym Tytoniem a rezerwowym Szczęsnym i po omacku będziemy szukać alternatywy.

niedziela, 4 listopada 2012

O tym, jak przegapiłem passę Juventusu

Wczoraj dobiegła końca wspaniała passa Juventusu Turyn, który jednak nie dobił do 50 i zatrzymał się na 49 kolejnych spotkaniach bez porażki w Serie A. Pierwszym od ponad roku pogromcą Starej Damy okazał się odwieczny rywal - Inter Mediolan. W dodatku stało się to w Turynie, na nowiutkim obiekcie Bianconerich.

Gdy w 28. sekundzie gry Vidal otwierał wynik meczu, kibice turyńskich zebr myślami byli już przy świętowaniu mistrzostwa. W Italii jeszcze przed pierwszym gwizdkiem ochrzczono ten mecz mianem przedwczesnego starcia o Scudetto. Tymczasem, zamiast 7 punktów przewagi nad Internazionale, Juventus ma marne jedno oczko więcej i w dalszej perspektywie mecz na San Siro.

Tak się złożyło, że z całej tej fantastycznej serii Juventusu, ja zobaczyłem tylko jej koniec. I nie był to przypadek. Nie żywię jakiejś animozji względem Starej Damy. Jeżeli w ogóle czynnikiem były jakieś względy osobiste, to prędzej moja delikatna niechęć do ligi włoskiej. Piłkarze grają tam wspaniali, kluby to największe marki na świecie, kibice robią atmosferę, jakiej nie uświadczy się w angielskich i hiszpańskich "teatrach".

A jednak ja Serie A oglądam znacznie rzadziej niż inne czołowe ligi. Dlaczego? Spójrzmy na wczorajszy mecz. To miała być reklama włoskiej piłki, ichnie Gran Derbi. Mecz, który elektryzował kraj i miał zelektryzować cały kontynent. Dwie wielkie firmy wracające do pełni blasku i ogromny ładunek podtekstów miały stworzyć najlepsze widowisko tej jesieni.

Tymczasem kto spóźnił się pół minuty z włączeniem transmisji, po pierwszej połowie mógł się poczuć równie oszukany, jak piłkarze Interu. Mierząca w 50 mecz z rzędu bez porażki maszyna do zabijania z Turynu, przed własną publicznością wchodziła w ośmiu we własne pole karne. Nie dlatego, że Inter tak żywiołowo nacierał. Po prostu takie mieli założenia - wbić bramkę, a potem obrona Częstochowy. Gdyby Inter nie popełniał tylu błędów z tyłu, Handanović zaliczyłby pewnie najmniej pracowity występ w karierze.

Inter też wyglądał na drużynę, która najchętniej schowałaby się we własnej szesnastce, ale pech chciał, że arbitrzy nie zauważyli kilometrowego spalonego Asamoaha przy bramce Vidala i trzeba było odrabiać straty. Obok niezbyt imponujących ataków Interu i schowanego za podwójną gardą Juventusu, na pierwszy plan wyrosło słabe sędziowanie. W 30 minucie gry Lichtsteiner dostał żółtą kartkę, kilka minut później powinien obejrzeć drugą, za poważniejsze przewinienie, ale sędziemu nie chciało się sięgać do kieszeni.

Lichtsteinera sędzia oszczędził, co pozwoliło zdjąć go z murawy i zastąpić Caceresem. Ale z boiska arbiter mógł usunąć jeszcze kilku zawodników w biało-czarnych strojach. Powodów dostarczyli więcej niż dość. Właśnie to zniechęca mnie do tych rozgrywek. Defensywna, minimalistyczna gra, dużo fauli, jeszcze więcej teatru i gubiący się w tym wszystkim (miejmy nadzieję, że nieumyślnie) sędziowie.

Ale to wciąż nie jest prawdziwy powód, dla którego nie zobaczyłem ani jednego z poprzednich 49 spotkań Juventusu. Serie A jednak zdarzało mi się oglądać, Juventusu nie. Dlaczego? Bo nie przegrywał. Nie przeszkadzało mi to, że maszeruje po mistrzostwo. Przeszkadzało mi, że nie ma z kim walczyć.

Juventus wygrał tamten sezon trochę walkowerem. Jedynym klubem, który usiłował się wmieszać w walkę o Scudetto był najsłabszy od lat Milan. Tylko że Milan, nie dość że był na fali opadającej, to jeszcze na głowie miał Ligę Mistrzów. Juventus nie załapał się nawet na Ligę Europy - mógł skoncentrować się na krajowych rozgrywkach.

Oglądanie samotnego maratończyka, który odstawił peleton na bezpieczną odległość, nie jest szczególnie ekscytujące. Mam przy każdym stawianym przez niego kroku zasanawiać się, czy się nie potknie? Czy sznurówki mu się nie rozwiążą (oni chyba nawet nie mają sznurówek)? Czy nie napadną go dzikie zwierzęta (ha, maraton na sawannie ze świeżym mięsem na plecach - to bym oglądał)?

Zajrzyjmy na moment do Hiszpanii. The Special One wczoraj wykręcił historyczny klubowy rekord - setne zwycięstwo w 133 meczach. Żaden inny trener tak szybko nie dobił do setki. Ale choć nie taką najgorszą Saragossę odprawił czterema bramkami, to nawet tak wspaniały kawałek futbolu może się przejeść, jeśli nie jest doprawiony emocjami.

Kolejny galaktyczny Real i najwspanialsza w historii Barcelona. Od czasu do czasu można zerknąć jak prowadzą korespondencyjny pojedynek w ośmieszaniu nieszczęśników, którzy podobno uprawiają tę samą dyscyplinę sportu. Ale Juventus? Stara Dama w lidze, która jeszcze nie pozbierała się po aferze korupcyjnej, nie dobiła nawet do 70 zdobytych bramek. To, że nie przegrywała, czyniło jej mecze tylko bardziej nudnymi.

Paradoks. Gdyby Juventus nie miał szans na porażkę z Interem, wczorajszy mecz też bym sobie pewnie odpuścił. Teraz, kiedy w tabeli obie drużyny dzieli tylko jeden punkt, mecze Bianconerich będę oglądał pewnie znacznie częściej.

sobota, 3 listopada 2012

Historyczny wyczyn Evry

Nie wiem, czy Patrice Evra zapamięta mecz z Arsenalem na dłużej, ale chyba powinien. Dla jego drużyny był to raczej spacerek. Vermaelen sprezentował gospodarzom bramkę już w 3. minucie gry, a potem było już z górki. Czerwone Diabły nawet się nie starały. Oddały bezradnym Kanonierom pole, a i tak co rusz miały okazję, by podwyższyć prowadzenie. W końcu gola na 2-0 zdobył właśnie Evra. Co w nim takiego szczególnego?

Ano, od kiedy z wielkiej piłki zniknęli Roberto Carlos i Bixente Lizarazu, to właśnie Francuz senegalskiego pochodzenia uchodzi za najlepszego lewego obrońcę świata. Na Old Trafford pojawił się w styczniu 2006 roku i od tamtej pory jest pewniakiem do pierwszego składu. Niewysoki jak na obrońcę, ale naraz silny i bardzo dynamiczny. Ma wszelkie atuty, by brylować na swojej pozycji w defensywie.

Ale na tej pozycji trzeba też umieć grać do przodu i z tego przede wszystkim Evra jest znany. W trakcie meczu niezliczoną liczbę razy przemierza całą długość boiska, harując od jednej linii końcowej do drugiej. Blisko siedem lat w Manchesterze United, cztery mistrzostwa kraju, trzykrotnie zdobyte wicemistrzostwo. Ile ten ofensywnie grający zawodnik musiał nastrzelać bramek w Premiership?

Wliczając dzisiejszego gola? Cztery. Pięć, jeżeli dodamy samobójcze trafienie przeciwko West Bromwich Albion dwa sezony wstecz. Zawodnik rokrocznie nominowany na swojej pozycji do miana najlepszego na świecie, wielbiony za wkład w grę ofensywną, grając w drużynie, która zdominowała własne podwórko, zdobył zaledwie cztery ligowe bramki.

Ale sam fakt trafienia do siatki przez Evrę nie jest historyczny. Nie chodzi też o okoliczności, tzn. strzał głową. Mierzący wg różnych źródeł od 1,73m do 1,75m wzrostu zawodnik pokonywał już w ten sposób bramkarzy. Kto wnikliwie śledzi Premiership, ten wie, że w tym sezonie Evra po główce zdobył już bramkę przeciwko Newcastle. I właśnie dlatego ten moment w jego karierze jest historyczny. Po raz pierwszy po przenosinach do Anglii 31-letni Francuz ma na koncie dwa ligowe trafienia w sezonie.

Ostatni raz równie skuteczny był 10 lat temu, kiedy rozgrywał swój pierwszy sezon w barwach AS Monaco. Tylko, że wtedy drugie trafienie zanotował w 31. kolejce. Gdy piszę te słowa, w Anglii wciąż trwa 10. kolejka i tak sobie myślę... Nie, nie zastanawiam się, ile bramek nastrzela Evra - jeśli poprzestanie na dwóch, nikt nie będzie w szoku. Głowię się raczej nad tym, jak wielkim rozczarowaniem będzie w tym sezonie brak tytułu dla United?

Popatrzmy jak wielki potencjał ofensywny ma ta drużyna. Na bokach obrony szaleją wybiegani Evra i Rafael, obaj już z dwoma trafieniami na koncie. Z obrońców po bramce dołożyli jeszcze Evans i Buttner, którego sprowadzenie miało tak pobudzić Evrę. A to tylko obrońcy. Dalej siła ognia Czerwonych Diabłów jest jeszcze bardziej imponująca.

Samych napastników na najwyższym poziomie światowym Sir Alex Ferguson ma zbyt wielu, żeby zmieścić ich naraz na murawie. Przeciwko Arsenalowi wyszli Rooney z van Persie'm. A jest jeszcze Chicharito, jest Welbeck. Druga linia? Kagawa, Nani, Valencia, Young, Cleverly, Anderson - na szczęście mają krótkie nazwiska, bo inaczej nie starczyłoby tchu, żeby wszystkich wymienić. A w odwodzie pozostaje też siła doświadczenia w postaci Giggsa i Scholesa.

Defensywa przekonuje trochę mniej. Carrick z Fletcherem od lat robią swoje, ale w ich renomie więcej jest boiskowego stażu niż talentu. Na środku obrony niby wciąż straszy para Ferdinand - Vidić. Tylko, że wszyscy wiedzą jak to jest z tą parą, jak nie jeden, to drugi jest kontuzjowany, nierzadko obaj. W tej chwili leczy się Vidić. Niby są Evans, Smalling i Jones, ale to jeszcze nie ten rozmiar kapelusza, w dodatku oni także nie są ze stali.

W bramce numer jeden to De Gea, jest też Lindegaard. Każdy z nich ma papiery na bronienie na najwyższym poziomie, ale presja oczekiwań ciąży na nich gigantyczna. Stają w końcu pomiędzy tymi samymi słupkami, w których jeszcze nie tak dawno stawał van der Sar, jeszcze przed nim Schmeichel. Nie bramkarze a legendy.

Ktoś mógłby powiedzieć, że ta drużyna może pokonać się sama, że nadmiar talentu może wprowadzić niezgodę w szatni i na boisku, że nadmierna pewność siebie może kosztować cenne punkty. Historia zna aż nadto takich wypadków. Ale pamiętajmy kto trenuje tę drużynę. Sir Alex Ferguson. Miałem tu dodać jakiś epitet, ale po co? Każdy wie, kim on jest dla futbolu.

United w tym sezonie mają pakę, jakiej dawno nie mieli, a przegonić ich będzie mógł tylko ktoś lepszy. Tytuł dla czerwonej strony Manchesteru? Chelsea zgubiło punkty ze Swansea, a City wychodzi na murawę, gdy piszę te słowa. Mimo to, nawet jeśli Citizens przegrają, kibice United nie będą spać spokojnie. Ich klub ma wszystkie składowe, by zostać mistrzem, ale tytuł i tak może im się wymknąć, bo rywale prezentują się równie niewiarygodnie.

Problemy pierwszego świata - myślę sobie, oglądając jednym okiem Widzew z Jagiellonią.

środa, 24 października 2012

Borussiomania

Długo nie mogłem zebrać się w sobie, żeby coś tutaj napisać, aż w końcu dość się nazbierało we mnie żółci, żeby musieć ją wypluć. Obejrzałem mecz Borussii z Realem, ale nie wiedzieć czemu, wybrałem komentarz w wydaniu Nsport. Może jestem sam sobie winny, ale kilka razy nie wytrzymałem i wyciszyłem mecz.

Po boisku biegały dwie drużyny – jedna z Niemiec, druga z Hiszpanii. Fakt, w tej niemieckiej było dwóch Polaków. Tylko czy to jest dostateczny powód, żeby traktować ten mecz jako starcie Realu Madryt z całą Polską? Komentator informował mnie o każdym stęknięciu i jęknięciu Lewandowskiego – nieważne czy ten był przy piłce, czy też nie. Szkoda, że tak rzadko pokazywali naszego snajpera na zbliżeniach, bo może doczekałbym się też próby czytania z ruchu warg.

Piszczek po kilkudziesięciu minutach gry zrobił swoją bodaj drugą konkretniejszą ofensywną akcję, a komentator orzekł "Teraz Mourinho widzi, co stracił.". Miałem wrażenie, że komentator kilkadziesiąt minut przesiedział jak na szpilkach w oczekiwaniu na tę jedną, w miarę udaną akcję, żeby rzucić tym tekstem.

Ale na dobrą sprawę nie chodzi mi o ten nieszczęsny komentarz. Chodzi mi o podejście mediów, dziennikarzy, a nawet kibiców do całej sprawy. Naprawdę nie przeszkadza mi zwycięstwo Borussii nad Realem, choć wolę tę drugą drużynę. Nie stoją mi kością w gardle dobre wyniki Polaków – życzę im jak najlepiej.

Tylko czy jako kibic piłkarski muszę być skazany na wszechobecny zachwyt Borussią? Czy muszę ciągle czytać i słuchać o "polskiej" drużynie i "polskich" sukcesach? To jest drużyna NIEMIECKA i nie chodzi mi tylko o federacyjną przynależność do DFB. W podstawowym składzie Borussii w środowy wieczór wybiegło ośmiu Niemców!

Jeżeli to Polska ograła Real, to Niemcy byli świadkami Derbów Vaterlandu. Oto starł się mistrz RFN z najlepszą niemiecką drużyną na świecie – Realem Madryt. Wszak tam też gra dwóch Niemców, a ich rola w zespole jest nie mniejsza niż Piszczka czy Lewandowskiego.

Czy każdy Niemiec, ze względu na dwójkę Ozil – Khedira, kibicuje Realowi, choćby w ramach Primera Division? Dlaczego więc my musimy aż tak się ekscytować Borussią? Tak, nasze drużyny pucharowe, delikatnie rzecz ujmując, poległy. Ale nie oszukujmy się - jesteśmy do tego w jakimś stopniu przyzwyczajeni.

W każdym sezonie przychodzi taki moment, że polskich drużyn w grze już nie ma. A nawet jak są, to przeważnie nie cieszą się takim zainteresowaniem, jak teraz Borussia. I jakoś jesteśmy w stanie to przetrwać. Oglądamy Barcelony, Reale, Milany, Intery i wszelkiej maści Manchestery. Mamy swoje sympatie i nawet jak po przeciwnej stronie wybiegnie jakiś Polak, przeważnie w bramce, to jakoś to nie wpływa na nasz odbiór widowiska. Dlaczego nagle dwóch czy trzech piłkarzy ma zmieniać to nastawienie?

Jeszcze żeby to były gwiazdy godne swojej sławy. Taki Małysz na swoją małyszomanię zapracował sukcesami przez wielkie "S", on w swojej dyscyplinie był najlepszy na świecie. Kubica? Może nie wygrywał tak często, ale znalazł się w niezwykle prestiżowym gronie. Obecnie na przestrzeni dekady liczba kierowców uczestniczących w zawodach może oscyluje wokół setki, a spora część to efemerydy pojawiające się na kilka wyścigów.

Graczy, którzy co roku startują na tym poziomie Ligi Mistrzów, można liczyć w setkach. Graczy, którzy strzelili bramkę przeciwko Realowi, można liczyć w setkach. Kilku naszych piłkarzy dobrnęło na sam szczyt tych rozgrywek, a nie wiem czy narodowa euforia wokół nich była choćby bliska tej towarzyszącej Polakom w Borussii.

Pal licho, że piłka nożna to sport zespołowy. Że triumfy odnoszą drużyny, a nie pojedynczy piłkarze. Taki Messi w barwach Osasuny raczej mistrzostwa by nie zdobył, na razie z naszpikowaną gwiazdami Argentyną jeszcze niczego nie wygrał. Ale Lewandowski to prawdziwy mag futbolu. Sam w pojedynkę powalił na kolana Real. No dobra, Piszczek mu trochę pomógł.

Co mnie gryzie najbardziej? To wszystko dzieje się kilka miesięcy po Euro 2012. Na Euro wystąpiła o wiele bardziej polska drużyna niż Borussia. Nazywała się Polska i zawiodła na całej linii. Czy tam grał jakiś inny Piszczek? Jakiś inny Lewandowski? Borussia z Piszczkiem, Lewandowskim i 8 Niemcami odniosła "POLSKI" triumf nad Realem.

Polska z Piszczkiem, Lewandowskim i 9 innymi zawodnikami legitymującymi się polskim obywatelstwem przegrała z Czechami... Ale to nie była Polska - to był PZPN, dziwny, antypolski twór. Zresztą na turnieju grał taki Obraniak – to w ogóle nie Polak. Tzn. wtedy nie był Polakiem, bo jak zacentrował do Glika z Anglią, to już był Polakiem pełną gębą.

Tak narzekam, narzekam – a tak naprawdę chcę jednej prostej rzeczy. Obiektywności. Mecz, który obejrzałem, to zasłużone, choć trochę wymęczone, zwycięstwo gospodarzy po nieszczególnie atrakcyjnym widowisku. Borussia wygrała przede wszystkim za sprawą dobrej organizacji gry i wyjątkowo małej, jak na ten zespół, liczby błędów własnych w defensywie. Drugim największym atutem Borussii tego dnia była słaba gra Realu, który atakował bez pomysłu i wobec konieczności wystawienia Essiena, nie miał w ogóle lewego skrzydła.

Lewandowski strzelił bramkę i jak to mówią – chwała mu za to. Tylko jakby tego nie wykorzystał, to by cały Dortmund i pół Niemiec wieszało na nim psy – nie bez racji. Poza tym gdzieś tam się pokręcił, trochę postraszył obrońców – piłki za bardzo nie powąchał, a jak już miał ją pod nogami, to często ją tracił. Nie winię go, bo przeważnie nie miał z kim pograć, ale herosa z Dortmundu z niego nie róbmy.

Piszczek też nic wielkiego nie zagrał. Ani z przodu, ani z tyłu furory nie zrobił. Rywale po jego stronie ułatwiali mu sprawę, nie wykorzystywali szerokości boiska, a i tak sporo dośrodkowań przepuścił. Z przodu grał na przesuniętego tam ze środka pola Essiena, a też za dużo zagrożenia nie stworzył.

W meczu były raptem dwie sytuacje, a padły trzy bramki. Dwa pierwsze gole to długie podania ze środka pola i złapana w złym ustawieniu defensywa. Zwycięski gol padł po za krótkim piąstkowaniu bramkarza i niezrozumiałej luce w kryciu na przedpolu. Poza tym obie drużyny bardziej martwiły się jak nie strzelić gafy w tyłach, niż jak coś wbić do siatki rywali. Niby atakowały, ale cały czas szykowały się do obrony.

I tyle - nasi zagrali, nasi pomogli, Borussia wygrała i ma szansę wyjść z bardzo trudnej grupy. Gdyby kluczową postacią meczu był Reus, to chcę słuchać i czytać o Reusie. Gdyby bohaterem został Weidenfeller, to o nim ma być mowa. Kiedy na zwycięstwo pracuje drużyna jako kolektyw, to to trzeba w transmisji i artykułach zaakcentować. I nie doszukujmy się sukcesów na siłę, kiedy nie mamy tych prawdziwych, nie szukajmy „polskich” drużyn, kiedy te polskie zawodzą, bo to zwyczajna wieś.