piątek, 8 września 2017

Do oczarowanych

Frustracja. Tak najlepiej opisać emocje kibiców Wisły po meczu z Arką. Niezły początek, efektowny gol, ale też niewykorzystane szanse i obraz gry pogarszający się z minuty na minutę. Dołóżmy do tego porażkę z Zagłębiem, zgubione 2 punkty przeciwko Lechii i przeciętną jakość gry od początku sezonu, a skumulowane żale z łatwością przemieniają się w falę żółci, która aktualnie przelewa się przez wiślacki internet.

W sumie sytuacja jest zrozumiała. Największe rozczarowania przychodzą wtedy, kiedy liczymy na sukces, a Wisła Ramireza dobrym startem sezonu rozbudziła apetyty. Czy jednak porażka z Arką naprawdę powinna wzbudzać takie emocje? Nawet jeśli przyjęlibyśmy, że obecna Wisła jest faworytem do tytułu (choć naprawdę nie wiem, na czym oprzeć takie oczekiwania), to kilka słabszych spotkań nie przekreśla jej szans na ostateczne zwycięstwo, szczególnie w takiej lidze jak Ekstraklasa, gdzie każdy gubi punkty z każdym. Porażki takie jak ta w Gdyni są wliczone w "ryzyko".

A co z grą? Nie mam zamiaru zakłamywać rzeczywistości - jest faktycznie kiepsko. Porażki przychodzą Wiśle łatwo, zwycięstwa raczej w cierpieniach, ale... Na tę chwilę trudno, żeby było inaczej. Kibice łatwo dali się oczarować regularnie zdobywanymi punktami i gładko wchodzącymi do pierwszego składu nowymi nabytkami jak Carlitos i Velez, którzy z miejsca stali się filarami drużyny. Liczni fani wyciągnęli wniosek - tak będzie już zawsze. Cóż, chyba pora Was odczarować.

Wisła, pomimo licznych ruchów na rynku transferowym, dziś jest w bardzo trudnym dla siebie momencie. Wyjątkowo istotną częścią tożsamości drużyny z minionego sezonu był jej środek pola. Zresztą co tu owijać w bawełnę, to była najsilniejsza formacja tej ekipy, jedna z najlepszych w lidze. Fundament pod budowę nowej drużyny. I ten fundament latem rozebrano. Mączyński... Zapragnął zasmakować Ligi Mistrzów. Brlek poszedł spróbować sił w mocniejszych rozgrywkach. Nawet Llonch (którego osobiście bardzo szanuję, ale uważam za najmniej istotnego z tej trójki) sezon zaczynał lecząc kontuzję.

Można narzekać, że Wisła jest zdezorganizowana, że ani przejścia z obrony do ataku, ani z ataku do obrony nie są płynne, że odległości pomiędzy formacjami i piłkarzami są gigantyczne, że brakuje automatyzmów. Ale to wszystko to symptom, objaw, skutek - nie przyczyna. Jeśli ktoś chce wierzyć, że Kiko tak właśnie widzi Wisłę, jego sprawa, ale to trochę jakby wmawiać piekarzowi, że umyślnie wypiekł zakalce. Prawdziwym źródłem problemów jest przebudowa kadrowa ze szczególnym naciskiem na wymuszoną przebudowę środka pola. Dodajmy, że przebudowa, której końca póki co nie widać.

To, że z tercetu środkowych pomocników został nam tylko jeden - ten najmniej kreatywny i zarazem najmniej istotny, to już ustaliliśmy. Zacznijmy od tego, że w realiach Ekstraklasy takich piłkarzy jak Mączyński i Brlek jest może 2-3 na całą ligę, więc załatać dziurę pełnowartościowymi następcami, w dodatku operując bez gotówki, po prostu się nie da. Warto zastanowić się, kto przyszedł w to miejsce? Niestety, cały problem sprowadza się do tego, że do niedawna nikt.

Przyszli piłkarze obiecujący, niektórzy nawet solidni, ale z długiej listy oczekiwanych cech spełniający co najwyżej połowę warunków - skupieni na defensywie lub ofensywie. Tymczasem klub opuścili dwaj zawodnicy łączący zadania obronne i zaczepne, potrafiący grać krótką i długą piłką, uderzyć z dystansu, minąć rywala dryblingiem, ale także wygrać pojedynek fizyczny, zaliczyć przechwyt czy skutecznie wspomóc obrońców. Kiedy w miejsce dwóch takich piłkarzy trafia dwóch, którzy potrafią tylko połowę, rachunek jest bezwzględny, zamiast 1+1, mamy 0,5+0,5 a na boisku jesteśmy w 10.

Weźmy takiego Veleza. W tyłach - tylko ślepy (i Kazek Węgrzyn) nie zauważyłby, że facet czyści co się da. Ale w grze do przodu zawodnik po prostu nie istnieje, to mikry procent tego, co dawałby któryś z piłkarzy, którzy odeszli. Jeszcze gorzej sprawa wygląda z Haliloviciem czy Wojtkowskim, którzy z kolei w defensywę się nie wtrącają, ale i w ofensywie mają mniej do powiedzenia od poprzedników. Dołóżmy do tego, że nie są przygotowani na typową dla Ekstraklasy walkę, a okaże się, że na boisku mamy nie 11 a 9. Choć taka "matematyka" to znaczne uproszczenie, to jednak wcale nie odległe od prawdy.

To zarazem odpowiedź dla pytających o defensywne ustawienie. Trener w tym wypadku wybiera mniejsze zło i trudno się z nim nie zgodzić. Lepiej mieć na boisku gościa, który w tyłach jest poprawny i czasem coś kopnie do przodu, niż chłopaków, którzy pomimo najszczerszych chęci nic z przodu nie zdziałają, a z tyłu będzie wiatr hulał. To nie chodzi o nastawienie ofensywne czy defensywne, tylko efektywną wartość na boisku. Byłaby inna rozmowa, gdyby młodzi zaniedbywali tyły, ale potrafili robić akcje jak Carlitos czy nawet Małecki. Ale to jeszcze nie ta półka, na dziś nawet czas z ławki dostają trochę na wyrost i bardziej ze względu na braki kadrowe.

Jest nadzieja, że ta sytuacja wkrótce się poprawi. Do zdrowia wraca Vullnet Basha, który w swoim debiucie pokazał, że przynajmniej nominalnie może być następcą Brleka lub Mączyńskiego - nie mówię o skali umiejętności, bo by to oceniać jest stanowczo zbyt wcześnie, ale ma podobną boiskową charakterystykę. Podobno za zawodnika Wisły można też uważać Victora Pereza (edit: już potwierdzony), doświadczonego środkowego pomocnika z solidnym CV. Oczywiście minie sporo czasu zanim obaj w pełni przygotują się do gry i wkomponują w zespół, toteż najbliższe tygodnie upłyną raczej pod znakiem przedłużającego się okresu przejściowego.

Gromy kibiców ciskane są też często w naszych zawodników ofensywnych, może z wyłączeniem Carlitosa, ale także trenera dokonującego wyborów personalnych. Tu sytuacja jest nieco bardziej złożona, nazwisk mamy zatrzęsienie, ale w większości mówimy o piłkarzach na krzywej opadającej jak Boguski, Brożek czy Ondrasek lub zawodnikach na dorobku jak Bartosz, Kostal czy Wojtkowski. Tak jedni, jak i drudzy znajdują się w takim okresie kariery, kiedy trudno o stabilną formę, a co za tym idzie trener o ich występach musi decydować na bazie tygodnia treningów, a nie ostatnich występów. Łatwo w takiej sytuacji popełnić błąd, jeszcze łatwiej błąd zarzucić.

Ostatnio trener ma o tyle mniejsze zmartwienie, że Brożek i Ondrasek leczą kontuzje, mimo to solidnie dostaje mu się od kibiców za wystawianie Ze Manuela. I muszę w jednym anonimowemu kibicowi przyznać rację - Portugalczyk zawodzi na całej linii. Natomiast narzekania na decyzję trenera rozumiem już mniej, bo kim ma go Ramirez zastąpić? Wszyscy konkurenci są niezwykle chimeryczni, w dodatku zdarzają im się błędy taktyczne, a sił starcza im maksymalnie na jedną połowę spotkania. Ze Manuela bronił nie będę, oczekuję po nim znacznie więcej, ale na dziś trudno też wskazać zastępcę.

Sytuację w ofensywie mogą poprawić niedawno zakontraktowani Imaz i Kolar oraz będący ponoć o krok od Wisły Balanyuk. Jednak nie dość, że przy każdym z nich trzeba postawić tradycyjny transferowy znak zapytania i dać im czas na wejście w drużynę, czy nawet przygotowanie się do sezonu, to na dokładkę Chorwat i Ukrainiec są piłkarzami sprowadzanymi bardziej z myślą o przyszłości, niż tu i teraz. Odpalić mogą z miejsca, bo uchodzą za utalentowanych, ale oczekiwanie tego po nich może doprowadzić tylko do kolejnych rozczarowań.

Zacząłem od ofensywy, bo to na niej swoją uwagę skupiają kibice, ale po prawdzie uważam, że akurat ofensywa Wisły ma się całkiem nieźle. Nawet w przegranych meczach Wiślacy mieli swoje sytuacje i choć nie warto tego roztrząsać, to choćby mecz z Arką mógł się potoczyć zupełnie inaczej. A przecież docelowo druga linia powinna lepiej wspierać atak, niż ma to miejsce teraz, kiedy środek tworzą Llonch z Velezem lub Arseniciem. Trener z czasem będzie też miał coraz większy wybór zawodników w ofensywie - to wszystko powinno przemawiać wyłącznie na naszą korzyść.

Problemem - i to kolosalnym - jest natomiast defensywa. To tu Ramirez ma prawdziwy problem z wąską kadrą, kontuzjami, a od niedawna także kartkami. To tu w końcu największym problemem są forma i zgranie. Głowacki nie jest wieczny, w tym sezonie błędów się nie ustrzegł, a i tak wygląda najsolidniej ze stoperów. Arsenić to melodia przyszłości, w dodatku pół roku nie grał w piłkę. Co gorsza bardzo słabo prezentuje się Gonzalez, który po prostu popełnia dużo poważnych błędów. Bardzo możliwe, że kiedy sytuacja w środku pola się ustabilizuje, na stoperze zobaczymy Veleza.

A przecież boki obrony też trudno uznać za zabezpieczone. Sadlok i Cywka w formie to motory napędowe drużyny. Ale póki co z formą trafił tylko pierwszy z nich, drugi nie gra źle, ale rozczarowuje. Strach pomyśleć o kartkach czy kontuzjach, bo w odwodzie czekają tylko Bartkowski i Pietrzak - obaj bez poważniejszego doświadczenia w Ekstraklasie, pierwszy aktualnie leczy uraz, drugi dopiero wraca do grania po dłuższej przerwie.

Co jednak najważniejsze, najpoważniejszy na dziś problem Wisły w tyłach leży w zgraniu. O ile sam blok defensywny występuje w podobnym składzie i raczej dobrze się rozumie, o tyle ciągłe rotacje w drugiej linii powodują, że przed naszą szesnastką rządzą rywale. To ten jeden element pozwala przeciwnikom ponawiać ataki po kolejnych przechwytach, to ten jeden element utrudnia nam skuteczne wyprowadzenie piłki z własnej strefy obronnej i odciążenie obrony. Zataczamy koło - nasze problemy zaczynają się i kończą na zdezorganizowanym środku pola. To tu przegrywamy mecze i jak długo ten element nie zostanie naprawiony, będziemy przegrywać dalej.

I trzeba sobie zdać sprawę, że na dziś to jest normalne - raz przegramy, raz wygramy. Raz będziemy oklaskiwać udane akcje, raz rwać włosy z głowy. Wisła jest drużyną w przebudowie, z dużą liczbą niewiadomych i wciąż łataną dziurą w środku pola. Zanim sytuacja się ustabilizuje, mogą minąć tygodnie, nawet miesiące. I nie jest to wyłącznie kwestia zamiany piłkarza X na piłkarza Y, liczy się zgranie i doświadczenie. Chcielibyśmy aby nowe nabytki z miejsca stały się gwiazdami, ale im też trzeba dać czas, a przede wszystkim zrozumieć, że nie każdy gwiazdą będzie. Trzeba w końcu zaufać trenerowi, który nie ma przecież interesu w tym, żeby przegrywać.

Nie jestem zwolennikiem bezstresowego wychowania, tym bardziej nie uważam aby pobłażliwość była właściwym podejściem do dorosłych ludzi wykonujących swoją pracę. A jednak, chciałbym aby kibice potrafili na chwilę uspokoić swoje emocje i spojrzeć na sytuację chłodnym okiem. Wisła jako klub znalazła się niedawno w bardzo trudnej sytuacji, dziś jest już zauważalnie lepiej, ale cień konsekwencji wciąż ciąży tak nad klubem, jak i drużyną. Niedawno oczarowani zwiastunami normalności - transferami, zwycięstwami - sami wmówiliśmy sobie nadchodzące sukcesy. Dziś musimy być mądrzejsi, zdać sobie sprawę skąd przyszliśmy i gdzie naprawdę jesteśmy. Dziś nie możemy sami wmówić sobie nadchodzącej klęski, bo z takiego błędu nikt nas nie wyprowadzi.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Gdzie jest Wisła?

Zagłębie - Wisła, trudno temu spotkaniu przykleić łatkę ligowego klasyka, to nie jest mecz, który powodowałby wyludnienie ulic choćby dwóch zainteresowanych miast. Owszem, jest tu nieco ekstraklasowej historii, oba kluby pierwsze dwie dekady XXI wieku mogą wspominać raczej dobrze. Jednak to za mało, żeby bezstronny kibic czekał na ten mecz z zapartym tchem. A jednak układ tabeli powoduje, że dla obydwu ekip jest to całkiem istotny sprawdzian.

Zarówno Wisła jak i Zagłębie weszły w sezon 17/18 z impetem, punktują regularnie i pokazują dość atutów, aby o szczęściu nie mówiło się za głośno. Efekt? Przed szóstą serią spotkań Wisła była liderem, Zagłębie z punktem mniej stało na najniższym stopniu podium, w dodatku wynik drugiej Jagiellonii sprawił, że zwycięstwo da Zagłębiu fotel lidera, natomiast każdy inny wynik pozwoli Wiśle obronić pierwsze miejsce.

Z jednej strony bycie liderem po sześciu kolejkach ma mniej więcej taką wartość jak pierwszy stempelek na karcie stałego klienta stacji benzynowej. Z drugiej strony, szczególnie z perspektywy kibica Wisły, czuć tu pewien podtekst, który wzmaga emocje. Rządy Bogusława Cupiała przyzwyczaiły krakowian do sukcesów, dziś, po kilku chudych latach, przeciętny kibic patrzy wygłodniałym wzrokiem na każde trofeum, a w dobrym początku sezonu upatruje obietnicy mistrzostwa. Dzisiejsze zwycięstwo na pewno podsyciłoby ten apetyt, a porażka przyniosłaby spore rozczarowanie.

O ile normalnie trochę dziwiłbym się kibicom i sugerował zachowanie dystansu, o tyle dziś sam jestem gotów wyciągać daleko idące wnioski. Jeszcze niedawno wskazać Wisłę na piłkarskiej mapie Polski było równie łatwo, co Wisłę na lekcji Geografii, dziś to zadanie ociera się o mechanikę kwantową. Bo gdzie jest dzisiejsza Wisła? To drużyna na podium, na mistrza? A może przeciętniak, który punktuje lepiej niż gra? Styl w ostatnich meczach nie pozwala nawet wykluczyć wiosennej walki w dolnej ósemce. Tym bardziej każdy kibic szuka pierwszego lepszego pretekstu, żeby otworzyć to cholerne pudełko i sprawdzić czy kot jest żywy, czy jednak martwy.

Mecz z Zagłębiem wydaje się tu idealnym papierkiem lakmusowym. Lubinianie grają solidną piłkę i regularnie punktują. Nawet jeśli w ogólnym rozrachunku miałoby ich zabraknąć w ligowym topie, tak jak przed rokiem, to na dziś są drużyną wyznaczającą jakość w tej lidze. Każda formacja spełnia swoje zadania a kilku piłkarzy wzbija się ponad solidność. Wiślacy z pewnością mają świadomość tego, że zagrają z drużyną silną, potrafiącą grać w piłkę. Czy zagrają o pełną pulę? Czy są gotowi piłkarsko i mentalnie do roli drużyny, która walczy o coś więcej niż kolejne 3 punkty?

Zresztą to pytanie tyczy się nie tylko piłkarzy, ale może nawet bardziej osoby trenera. Gra jaką zobaczyliśmy w meczu z Pogonią, wyglądała obiecująco, jednak następne mecze przyniosły Wisłę wycofaną, zachowawczą, wykazującą się inicjatywą jedynie w końcówkach. Oczywiście obraną taktykę bronią wyniki, ale Kiko Ramirez lubi przywiązywać wagę do stylu gry rywala, dziś bardzo możliwe, że zmierzy się z drużyna ustawioną w mniej popularnej formacji 3-5-2. Jak dopasuje ustawienie Wisły do takiego rywala? I jak poradzi sobie z brakiem Brleka, od którego w zasadzie zaczynało się ustalanie składu Białej Gwiazdy?

Jeśli Miedziowi zdecyduje się na grę systemem 3-5-2, mecz rozstrzygnie się na skrzydłach, co ciekawe oba do tej pory prezentowane przez Wisłę schematy przeciwko takiemu ustawieniu mogą prowadzić tak do spektakularnego zwycięstwa, jak i nie mniej okazałej porażki. Zagłębie, podobnie jak Pogoń, nie należy do najbardziej agresywnych w środku pola drużyn. Potencjalnie wysoki press może prowadzić do wielu przechwytów i przejmowania inicjatywy przez Wisłę.

Wszystko zależy tak naprawdę od nóg, głów i przede wszystkim płuc skrzydłowych Zagłębia. Jeżeli przy własnym rozegraniu będą utrzymywali się na wysokości piłki, to press nie ma prawa być skuteczny, bo wahadłowi zawsze będą tworzyć przewagę, a angażowanie dużej liczby zawodników w pressing będzie stanowczo zbyt ryzykowne. Jeśli jednak skrzydłowi będą statyczni przy rozegraniu, ustawienie 3-5-2 może powodować znaczne narażenie trójki obrońców na skuteczny pressing. Trzeba też zaznaczyć, że niwelowanie pressingu będzie kosztowało boki Zagłębia duży nakład sił, których może potem brakować w ofensywie. Inaczej rzecz ujmując pressing może przynieść znakomite rezultaty, jak długo będzie stosowany z umiarem, rozwagą, a co najważniejsze skutecznie. Bo każdy kij ma dwa końce, przy ustawieniu rywala 3-5-2 spóźniony, nieskoordynowany pressing to olbrzymia szansa na szybki atak.

Teoretycznie mniej ryzykowna wydaje się gra zachowawcza, defensywna, zorientowana na kontrataki i posyłanie długich piłek w boczne sektory, gdzie powinno brakować zaangażowanych w ofensywę skrzydłowych. Niestety taka taktyka może eksponować braki kadrowe Wisły - defensywni pomocnicy, jak i skrzydłowi nie czują się dobrze w asekuracji bocznych obrońców, a szczególnie Cywka takiej asekuracji będzie potrzebował. Intensywne wsparcie ze strony stoperów jest raczej wykluczone, Głowacki z Gonzalezem będą mieli własne, poważne zmartwienia.

Tak w jednym, jak i w drugim wypadku kluczowe będzie przede wszystkim skrupulatne wykonywanie założeń taktycznych i dobra organizacja gry. Nie będzie miejsca na słabe punkty czy też liczenie na słabość rywala. Oczywiście indywidualne występy mogą zadecydować o tym jak drużyny podzielą między siebie punkty, ale raczej trudno liczyć by słaby występ jednego zawodnika dało się zamaskować dobrym występem innego, a samą walką niedostatki piłkarskie.

Żadna z drużyn nie ma taktycznego handicapu, obie będą w taki czy inny sposób ryzykować, a ostateczny wynik będzie sumą cząstek - wygra lepsza z drużyn. No chyba, że obaj trenerzy stchórzą i zobaczymy dwie drużyny, które boją się grać o pełną pulę z wymagającym rywalem, a co za tym idzie walczyć o mistrzostwo. Tak czy inaczej mecz z Zagłębiem powinien pokazać miejsce Wisły na mapie Ekstraklasy.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Dziki będzie jeszcze bódł?

Trzy kolejki ligowe za nami i poza tym, że Legia tłucze wszystkich równo, niewiele można powiedzieć o nowym sezonie. Mocne na papierze Śląsk i Lech jeszcze nie wygrały meczu. Małą sensacją może być Widzew, który punktuje niemal równie dobrze, co przed rokiem, ale... Chyba wszyscy pamiętamy jak to wyglądało potem. Walka o utrzymanie do ostatnich kolejek.

Dlatego też w wypadku Wisły, która jeszcze nie przegrała meczu, również warto wstrzymać się z otwieraniem szampanów. Biała Gwiazda póki co imponuje w tyłach, głównie za sprawą rewelacyjnie dysponowanego Głowackiego. Na upartego można też dopatrywać się zalążków krakowskiej gry z przodu – piłka sunie po murawie jak należy, a nie fruwa gdzieś pod dachami stadionów. To by było na tyle jesli idzie o pozytywy.

Po stronie mankamentów, lista jest chyba jednak dłuższa. Pomimo decydującej bramki zdobytej w ostatnich sekundach meczu w Kielcach, końcówki w naszym wydaniu wypadają słabo – ofensywa znika z pola widzenia, a defensywa zaczyna się gubić. Nie dość, że w końcówkach fundujemy sobie nerwówkę związaną z błędami indywidualnymi, to jeszcze jako formacja obrona przestaje stanowić monolit. Im bliżej końcowego gwizdka, tym łatwiej Wisłę rozprowadzić lub zmusić do desperackich interwencji. Przykłady? Bramka Lisowskiego, atak Bunozy na Sobotę – to tak na szybko.

Jednak zdecydowanie większym zmartwieniem trenera musi być ofensywa. Sytuacje, które stwarzamy sobie w każdym meczu, drwal-alkoholik mógłby zliczyć na palcach jednej dłoni. W tej rundzie raczej nie przebiliśmy jeszcze progu 10 celnych strzałów na bramkę rywali, a jedyne bramki padły po strzałach z dystansu Garguły. No i po rzucie karnym Chrapka.

Do tego dochodzi nasza wąska kadra. Ze sporą obawą obserwowałem jak arbiter niedzielnego starcia rozdawał kartoniki naszym zawodnikom. Po trzech seriach spotkań zebraliśmy ich już osiem, z czego siedem jest na koncie zawodników defensywnych, czyli narażonych na kolejne upomnienia.

Jeśli nie zbawić, to przynajmniej pomóc w rozwiązaniu części problemów mają transfery. Nawet jeżeli nazwiska kojarzone z Wisłą okażą się tylko uzupełnieniami składu, to i tak jest to gra warta świeczki. Najwięcej kibice obiecują sobie po zawodniku, który podpisał już kontrakt. Kim dla Wisły jest Paweł Brożek, przypominać nawet nie wypada. Pozostaje jeszcze pytanie o jego formę, jednak po meczu ze Śląskiem fani wydają się spokojniejsi.

Jednak moją uwagę w niedzielę przykuł nie Brożek, a inny z Wiślaków i o nim chciałem napisać kilka słów. Rafał Boguski. Pamiętacie takiego piłkarza? Kiedyś wydawało się, że może odegrać jakąs rolę w reprezentacji, dzisiaj nadgorliwi odesłaliby go na rentę inwalidzką. Urazy, rehabilitacje, niekończące się przerwy w treningach – to wszystko zepchnęło tego obiecującego zawodnika w ligową szarzyznę.

Najlepsze dni Boguskiego przypadają na czas jego współpracy z Maciejem Skorżą, a może przede wszystkim z Pawłem Brożkiem. W ten weekend dwaj Wiślacy znów stanęli przed szansą, by zaprezentować się jako boiskowy duet i...

Niemal za każdym razem, kiedy Boguski kopał piłkę, ja miałem ochotę kopnąć w ekran i dać sobie spokój z oglądaniem. Gwałt na piłce emitowany w biały dzień. Nie chodzi nawet o zmarnowaną sytuację bramkową. Tak, Boguski mógł to uderzyć lepiej, ale nie uderzył źle – to przede wszystkim zasługa bramkarza, że nie padł gol. Jego lob z pierwszej połowy też był groźny. Gorzej z podaniami, te niemal bez wyjątku lądowały pod nogami rywali. W wielu wypadkach trudno dociec kto w ogóle miał być ich adresatem.

Ale nie piszę tego tekstu, by pastwić się nad zawodnikiem. Wręcz przeciwnie, chcę go pochwalić. Jak głupio by to nie zabrzmiało, Boguski był tego dnia jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Oczywiście koledzy i rywale w większości nie zawiesili mu poprzeczki zbyt wysoko, ale nie o to chodzi. Boguski we Wrocławiu pokazał, że na warunki naszej ligi może być gwiazdą – brak mu "jedynie" czucia piłki.

Nawet pisząc te słowa, podskórnie czuję się dziwnie. Jak piłkarz, który ma problemy z najprostszym kopnięciem, może zarazem wyróżniać się na plus i to aż tak bardzo? A jednak jest to faktem. Ujmując rzecz obrazowo – pamiętacie ile zagrań w tym meczu Boguski zepsuł? Dużo, bardzo dużo. Sęk w tym, że żeby móc zepsuć zagranie, najpierw musiał dostać piłkę pod nogi lub samemu ją wywalczyć. Wniosek? Boguski był nieprawdopodobnie aktywny.

Boguski bronił i odbierał piłki rywalom, Boguski atakował i pokazywał się partnerom do gry. W lidze, w której napastnicy sami szukają obrońców, za którymi mogliby się ukryć, Boguski jest chlubnym wyjątkiem. Autentycznie szuka gry i chce mieć piłkę przy nodze. Ale to nie oddaje w pełni jego zasług, bo co innego chcieć, a co innego realizować swoje zamiary. A Boguski potrafił gubić krycie, potrafił znaleźć się w takim miejscu, że partner po prostu musiał mu podać. To samo tyczy się defensywy, gdzie Wiślak nękał rywali dopóki nie popełnili błędu lub dopóki on sam nie wywalczył futbolówki.

W meczu ze Śląskiem, jeśli idzie o postawę bez piłki, widzieliśmy starego, dobrego "Dzikiego", zawodnika, który właśnie swoją boiskową pracowitością zapracował na powołania do reprezentacji. Wielu liczy na to, że współpraca z Boguskim pozwoli odbudować się Brożkowi, tymczasem możliwe, że to powrót Brożka okaże się bodźcem, który piłkarsko wskrzesi Boguskiego. Pod warunkiem, że to w ogóle możliwe.

Nie oszukujmy się – teraz chwalę Boguskiego, ale by był to zawodnik pełnowartościowy, musi lepiej operować piłką. A to niekoniecznie musi leżeć w jego zasięgu. Źródłem całego zła są oczywiście kontuzje, które na dobrą sprawę przerwały karierę tego piłkarza – bo to, co robi teraz, ma się nijak do przyszłości, którą mu wróżono.

Sedno problemu leży w tym, że niepewne kopnięcia Boguskiego raczej nie płyną z zaległości treningowych, czy braku regularnych występów. Boguski do formy stara się dojść już kilka rund i coraz więcej wskazuje na to, że prawdziwy problem kryje się w głowie zawodnika. Przy czym w żadnym razie nie zarzucam mu, że robi to w jakikolwiek sposób naumyślnie. Po prostu pod wpływem urazu, a szczególnie nieprawidłowej rehabilitacji, organizm potrafi wykształcić niewłaściwe przyzwyczajenia – np. co do sposobu stawiania nogi.

W obawie przed bólem czy odnowieniem się urazu w codziennych sytuacjach stawiamy nogę tak, by zmniejszyć obciążenie obszaru urazu. O ile w codziennym ruchu taka zmiana potrafi zostać niezauważona, to w wyczynowym sporcie różnica potrafi być drastyczna. Wystarczy, że zawodnik inaczej będzie stawiał nogę postawną, starał się oszczędzić staw czy mięsień. Nagle okazuje się, że kopnięcie do partnera ląduje pod nogami przeciwnika. Jest to o tyle frustrujące, że zdarza się przy najprostszych zagraniach, co do których piłkarz nie ma wątpliwości, że się powiodą.

Chodzi o rozkład sił, który przy każdej, nawet drobnej zmianie postawy jest inny. To oznacza, że to samo ułożenie stopy, które gwarantowało precyzyjne zagranie, teraz może zakończyć się nawet  spektakularnym kiksem. Nagle okazuje się, że całe wyszkolenie zawodnika zniknęło i piłkarz musi uczyć się poruszać swoim ciałem niemal od podstaw. Z tą różnicą, że teraz ma trudniej, bo jego ciało ma już nauczony inny, niewłaściwy zestaw ruchów, którego musi się oduczyć.

Oczywiście prostszym wyjściem wydaje się to, by Boguski obszedł blokadę w swojej głowie, zaczął układać ciało tak jak przed urazem. Sęk w tym, że to może nie wyjść mu na zdrowie. Od dłuższego czasu widzimy, ze zawodnik boryka się z problemami zdrowotnymi i co jakiś czas potrzebuje nadprogramowej porcji odpoczynku.

Tak czy inaczej chciałbym aby Boguski zdołał choćby w pewnym stopniu się odbudować. Nie chodzi nawet o to, że "Dziki" w formie to wielkie wzmocnienie Wisły. Po prostu ten zawodnik nie zasługuje na to, by kończyć karierę jako ligowy szarak mający problemy z celnym kopnięciem piłki. Mam w pamięci jego bramki, asysty, wiele kluczowych podań – Tottenham, Beitar, Jagiellonia, Polonia Bytom i wiele, wiele więcej. Paskudną koleją losu byłoby, gdyby te wspomnienia zostały zatarte, przez to, co Boguski prezentuje w ostatnich sezonach.

niedziela, 21 lipca 2013

Smuda zdziała cuda?

Zabieram się do tego tekstu i zabieram. Klecę zdania, by chwilę później je skasować. Powód jest bardzo prosty, próbuję krągłymi słowami zatuszować prawdę i to chyba przed samym sobą. Więc może najlepiej zrobię pisząc tak jak jest – Wisła jest w dupie.

Odsunę na moment na bok najbardziej oczywiste kwestie w stylu braku transferów, braku napastnika. To są w tej chwili tematy poboczne. W pierwszej kolejności trzeba rozpoznać problem zasadniczy.

Remis, zwycięstwo czy porażka?
Wisła zremisowała u siebie z Górnikiem Zabrze. Oddała przy tym bodaj dwa celne strzały. Ogólnopolskie media mówią, że to Górnik był faworytem, że to Górnik rozczarował. A Wisła? Wisła cacy. Niestety ogólnopolskie media jak zwykle nie nadążają i są jakieś pół roku za rzeczywistością. Górnik nie jest już żadną siłą w Ekstraklasie. Górnik zaczął się sypać już po odejściu Milika – wiosna to 10 porażek w 15 meczach! A przecież do tego sezonu Górnik przystąpił jeszcze słabszy.

W Górniku nie ma już Kwieka – mózgu tej drużyny. Nie ma Bembena, który był jednym z filarów defensywy. Nie ma Skorupskiego – niezłego bramkarza, który jeszcze lepiej rokował na przyszłość. To są ubytki stanowiące o jakości, ale ilościowo też jest słabo. By to stwierdzić, wystarczy rzut oka na ich obronę: Olkowski, Danch, Gancarczyk, Kosznik. Do tego Witkowski w bramce.

Jak długo Nawałka miał do dyspozycji wiekowego Bembena, Olkowski nie grał na tej pozycji. Obrońca z niego żaden, a skrzydłowym też jest przereklamowanym. Chłop ma 23 lata na karku i na dobrą sprawę po boisku tylko biega. Robi się z niego talent na siłę, ale wystarczy spojrzeć w statystyki – 58 spotkań w Ekstraklasie, 1 bramka, 4 asysty - grając na skrzydle. A przecież przez większość tego czasu Górnik grał dobrą piłkę, siedział w górnej połowie tabeli. Jeżeli Olkowski czymś się do tej pory wsławił, to marnowaniem stuprocentowych sytuacji. Chłop pudłuje chyba częściej niż Messi strzela.

Kosznik – 30 lat na karku, rewelacja jednej rundy i ostatnie lata spędzone na zapleczu Ekstraklasy. Gancarczyk to dobrze znana wielu kibicom równia pochyła, na dodatek na starość próbują go zrobić stoperem. W całej tej formacji jedynie Danch wygląda możliwie solidnie. Ja wiem, defensywa Wisły też monolitem nie jest, ale do tego jeszcze dojdziemy.

W ataku prowizorka nie mniejsza niż u nas. Teoretycznie najgroźniejszym żądłem zabrzan wydaje się... Przemysław Oziębała - nie martwcie się, jeżeli to nazwisko niewiele Wam mówi. W dodatku aktualnie jest kontuzjowany. Górnik straszył nas Mateuszem Zacharą - lat 23, 13 spotkań w zeszłym sezonie, blisko 800 minut na boisku i jedna zdobyta bramka.

Na papierze silnie obsadzone wydają się skrzydła Górnika. Sęk w tym, że nie dość, że same skrzydła to trochę mało, to jeszcze nawet tu zasadne są znaki zapytania. Np. taki Nakoulma - co mu za chwilę strzeli do głowy, nie wie chyba nawet on sam. Nieprzewidywalny na boisku, jak się ostatnio okazało nieprzewidywalny także poza nim. Małkowski? Nie oszukujmy się, gość od 4 lat nie grał o stawkę. Jechał na urzędniczej pensji najpierw w Bełchatowie, potem w Lubinie. Najpoważniej z tej trójki w tej chwili wydaje się wyglądać Madej, a to wiele mówi.

Ujmując rzecz prościej i konkretniej – Wisła zremisowała na własnym stadionie z jedną z najsłabszych drużyn Ekstraklasy (choć trzeba przyznać, że na polu słabości mamy w lidze ostrą konkurencję). Więcej, Wisła zremisowała w paskudnym stylu, po meczu, który przypominał zawody w jedzeniu orzechów przeprowadzone w domu starców – dwóch bezzębnych staruchów i problem nie do zgryzienia - jak stworzyć zagrożenie pod bramką przeciwnika.

Ale na tym nie koniec, bo po meczu trener i piłkarze zaczęli swoimi wypowiedziami obracać ten upokarzający remis w zwycięstwo. I tu dochodzimy do jądra ciemności, najgorszej części tej całej długiej, męczącej historii - nie sposób trenerowi i piłkarzom odmówić racji. Patrząc na to jak zagraliśmy w piątek, na to, co ta drużyna prezentuje w ostatnim czasie, na braki w naszej kadrze – remis wcale nie jest złym wynikiem.

Kadrowa degrengolada
I co z tym fantem zrobić? Na pewno przydałyby się jakieś transfery. Napastnik to absolutna konieczność, lewy obrońca zresztą też. Kwestia napastnika nie potrzebuje chyba głębszych tłumaczeń – nie mamy nikogo na szpicę, tyle. Co do lewej obrony, to Bunoza nie radzi sobie jakoś tragicznie – w meczu z Górnikiem miał kilka bardzo ważnych interwencji. Ale kwestii swojego wzrostu, nomen omen, nie przeskoczy. Wystarczy jakiś w miarę zwrotny skrzydłowy, by z Bośniaka zrobić wiatrak.

Ale czy na dłuższą metę te dwa - czy nawet cztery nazwiska, bo gdzieś tam mówiło się o czterech transferach do Wisły - odmienią oblicze tej drużyny? Mocno wątpliwe. Obecny skład kisi się we własnym gronie od lat. Większość piłkarzy jest tu już trzeci czy czwarty sezon, a niektórzy nawet dłużej. Jeżeli przez ten czas nie potrafili wziąć się w garść, usiąść, pogadać o swoich problemach, o tym jak z tygodnia na tydzień piłkarsko szmacą się coraz bardziej, wystawiając na pośmiewisko nie tylko klub, ale także swoje własne nazwiska – a to przecież ludzie aspirujący do grania z orłem na piersi – to nie ma nadziei, to są nazwiska do odstrzału. Ani Neymar, ani Messi nie naprawi tego, co z nimi jest nie tak.

Gdyby nie to, że zwyczajnie nie mamy kim grać, chciałoby się amputować chore członki – tu i teraz, żeby zaraza nie rozprzestrzeniła się na to, co jeszcze zdrowe. Garguła i jego stałe fragmenty gry, Wilk i jego "pracowitość" wywołana notorycznie spóźnionymi reakcjami, Jovanović i... całokształt Jovanovicia. Chciałoby się ich posłać na trybuny, tylko kto ma grać zamiast nich? Młodzież już i tak wprowadzamy na wyrost.

Wszystko w rękach Smudy

W tych pięknych okolicznościach przyrody śmiem twierdzić, że Wisła jest zdana na łaskę i niełaskę Smudy. Z choroby nas nie wyleczy, ale może chociaż zdziała coś na objawy. Może jedno czy dwa nazwiska zmartwychwstaną chociaż na ten jeden sezon. Już teraz bardzo pozytywnie zaskakuje mnie Arek Głowacki. Po tym, co prezentował w zeszłym sezonie, przyznam, że postawiłem już na nim krzyżyk - pod względem motorycznym wyglądał wtedy beznadziejnie.

A jednak Wiślak zdołał jeszcze raz pójść w górę i znów wygląda na niezwykle wartościowego gracza. Oczywiście nie należy przeceniać sparingów czy meczu z Górnikiem, ale widać, że nie ma problemów z poruszaniem się po boisku, a jego doświadczenie musi w takiej sytuacji procentować. W piątek Głowacki nie tylko wzorowo wypełniał swoje obowiązki, ale jeszcze łatał dziury po kolegach i dawał bardzo ważną asekurację młodemu Stolarskiemu.

Drugim nazwiskiem na kibicowskiej liście "do wskrzeszenia" musi być Patryk Małecki. Niestety tutaj pozytywnych sygnałów brak. "Mały" z Turcji wrócił pozbawiony swojego podstawowego atutu – dynamiki. Cały miniony sezon komentatorzy powtarzali w kółko "szybki Małecki", "szybki Małecki", tymczasem Wiślak ruszał się jak maluch z piątką pasażerów i zaciągniętym ręcznym. Niestety z Górnikiem skoku jakościowego z jego strony widać nie było, za to mnożyły się całkiem niepotrzebne straty.

Zresztą, poza defensywą, wszyscy piłkarze Wisły zagrali raczej na jednym, mizernym poziomie. Przepraszam, zapomniałem, że grał Garguła. Ja rozumiem, nie jego pozycja - to jest jakieś tam wytłumaczenie jego zagubienia na murawie. Ale z pewnością nie jest to wytłumaczenie dla bardzo niedokładnych podań i po raz kolejny słabiutko bitych stałych fragmentów gry.

Wracając do mizerii w naszej ofensywie. Prawda jest taka, że na dziś - na całą drużynę - z przodu mamy tylko jeden atut, na którym możemy polegać – dynamika Sarkiego. To cholernie, cholernie mało, nawet jeżeli naszym celem ma być utrzymanie. Mało choćby dlatego, że sama dynamika skrzydłowego nie jest w stanie zagwarantować bramek. Sarki biega w takich sektorach, że akcji sam raczej nie skończy, a podać też nie bardzo ma komu.

Cała reszta nawet jeżeli coś potrafi, to są to przebłyski dobrej gry, a jedyną gwarancją jaką zapewniają, jest gwarancja popełniania błędów. Nawet kiedy Wiśle uda się wymienić kilka niezłych podań, zawiązać groźnie wyglądającą akcję, zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje podanie, nie pokaże się do gry, źle pobiegnie itd. Akurat błędy mamy w tym sezonie jak w banku.

Absolutnie kluczowe wydaje się to, co Smuda zdziała z młodzieżą, bo stawianie na młodych nie jest już opcją – jest koniecznością. Z jednej strony mamy pytanie ile trener da radę wykrzesać z tych chłopaków, z drugiej ile w ogóle można z nich wykrzesać? Temat młodzieży przy Reymonta w ostatnich latach był w najlepszym wypadku zaniedbywany i bardzo możliwe, że Smuda zwyczajnie nie będzie miał w czym rzeźbić. Z Górnikiem na murawę wyszli Stolarski i Nalepa – wstydu sobie ani nam nie zrobili, ale żeby wyróżniali się na tle ogólnej padaczki prezentowanej przez kolegów i przeciwników? Niestety tego też nie można powiedzieć.

Inaczej rzecz ujmując, Smuda z młodzieży raczej powinien starać się robić wartościowe uzupełnienie składu, piłkarzy, którzy w pierwszej kolejności będą solidnie wykonywali taktykę. Na zawodników robiących różnicę raczej nie ma co liczyć.

Właśnie – taktyka. Tutaj trenera czeka najwięcej pracy do wykonania, ale tutaj też może znaleźć wybawienie dla Wisły. Od tej strony Wisła Probierza wyglądała beznadziejnie, a i za Kulawika niewiele widać było pozytywów. Schematy przejścia z obrony do ataku albo nie istniały, albo nie funkcjonowały. Wisła atakowała garstką zawodników bezładnie rozrzuconych na połowie rywali i raczej kryjących się przed grą niż szukających kontaktów z futbolówką.

Tak było w poprzednim sezonie. A jak jest teraz? Nieco lepiej – już widać, że Smuda nie zamierza kurczowo trzymać się defensywy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę, że trener pokłada jako takie zaufanie w naszym bloku defensywnym i pozwala obrońcom zostawać sam na sam z przeciwnikiem. Pytanie czy i kiedy to się zemści, bo niestety Jovanović, Bunoza czy Chavez to nie są nazwiska idące w parze z epitetem "solidny".

Niestety z przodu, pomimo tego, że piłkarze starają się siebie szukać, to wciąż jest to za mało. Za zawiązywaniem gry w dwójkach czy trójkach musi iść ruch partnerów w innych strefach, który będzie dawał możliwość przenoszenia akcji w kolejne sektory boiska. Z jednej strony rozumiem – nowy trener, krótki okres przygotowawczy, na wdrożenie wszystkiego potrzeba czasu. Z drugiej strony każdy mecz, w którym wykonywanie założeń taktycznych nie jest naszym mocnym punktem to punkty oddawane przymusowo wszelkiej maści górnikom i podbeskidziom.

Na koniec pozostaje jeszcze jedna kwestia – przygotowanie fizyczne. Jestem bardzo ciekaw pracy jaką wykonał trener Smuda, który znany jest z ciężkich okresów przygotowawczych. Wisła w sparingach z początku prezentowała się bardzo obiecująco, by z każdym kolejnym meczem notować zniżkę formy wywołaną najzwyklejszym w świecie przemęczeniem. W meczu z Górnikiem Wisła też wyglądała na przemęczoną, tylko tutaj rodzi się pytanie – czy świeżość jeszcze wróci?

Nie zdziwiłbym się gdyby za tydzień czy dwa piłkarzom Smudy wyrosły skrzydła i zaczęli zasuwać po boisku aż miło. Niestety równie prawdopodobne wydaje się to, że obecny poziom wydolności zostanie z nami na dłużej. Piłkarze Wisły w ostatnich sezonach przyzwyczaili mnie do przejawiania objawów chronicznego przemęczenia. Może być to zasługą pracy trenerów, może to być zasługą wątłych organizmów piłkarzy, ale nie wykluczałbym też zwykłego lenistwa i chęci zwalenia wszystkiego na trenera i jego przygotowania, czy nawet zemsty za zbyt ciężkie treningi. Zauważcie, że taki Sarki nóg z ołowiu w piątek nie miał, Głowacki też prezentował dobrą motorykę.

Po cichu wciąż marzę, że Wisła w tym sezonie będzie chociaż biegać jak przystało na prawdziwych piłkarzy, ale muszę też przyznać, że swoje marzenia trzymam na krótkiej smyczy realizmu. Jeśli za tydzień nie zobaczymy wyraźnego postępu, to wszystko będę mógł włożyć między bajki. Tak czy inaczej los rozpoczętego sezonu dla Wisły wydaje się bardziej leżeć w rękach trenera niż w nogach zawodników. Jeżeli ta od dawna zatarta maszynka wreszcie zatrybi, będzie to jego zasługą, jednak jeżeli Smuda nie podoła temu, nie oszukujmy się, trudnemu wyzwaniu, to czeka nas wyjątkowo długi i męczący sezon, oby chociaż zakończony happy endem.

Na zakończenie...
Kilka słów o występach:

Michał Miśkiewicz – nogi, nogi i jeszcze raz nogi. Miśkiewicz byłby nawet całkiem znośnym bramkarzem, gdyby nie jego gra nogami. Za każdym razem, kiedy piłka zmierza w jego kierunku, drżę, żeby nie popełnił błędu. Normalnie taki dreszczyk emocji na boiskach Ekstraklasy byłby nawet przyjemną odmianą, ale niestety jego koledzy z defensywy też nie należą do najpewniejszych, więc ich połączone siły mogą przyprawić kogoś o słabszym zdrowiu o zawał.

Tak całkiem poważnie – to jest problem, bo nawet w meczu z Górnikiem widać było, że obrońcy kiedy tylko mogą, unikają grania do Miśkiewicza, a to ogranicza nasze możliwości operowania piłką w tyłach i czyni nas bardziej podatnymi na pressing.

Paweł Stolarski – jak spojrzymy na niego jak na chłopaka rocznik '96 – to trzeba przyznać, że spisuje się dobrze, szczególnie na pozycji, która wymaga tężyzny fizycznej, której Wiślakowi brakuje. Jeżeli spojrzymy na niego jak na pełnoprawnego zawodnika, jest już wyraźnie gorzej. Głowacki notorycznie go niańczy ubezpieczając jego tyły i sprzątając jego błędy. W dodatku w ofensywie Stolarski zbyt często "głupieje" – brak mu albo zimnej głowy, albo pomysłów na prowadzenie akcji. Patrząc na same umiejętności, chłopak się nie wyróżnia, ale też nie odstaje jakoś bardzo wyraźnie na minus, więc kto wie – może jest przed nim niezła piłkarska przyszłość.

Arkadiusz Głowacki – podpora, ostoja, filar, po więcej zapraszam do słownika terminów bliskoznacznych. Przestał człapać, jest w stanie obrócić się w przyzwoitym czasie i nie zapomniał na czym polega jego fach, więc ten sezon może być jego. Pod warunkiem, że nie okaże się, że Górnik jest jeszcze słabszy niż myślę. Aha, warto odnotować, że Głowacki starał się brać udział w grze ofensywnej – przerzuty, długie podania, nawet wyjścia za akcją – to pokazuje, że czuje się pewnie.

Marko Jovanović – jak na swoje możliwości nawet przyzwoity występ, ale jak u Głowackiego trzeba brać poprawkę na klasę rywala. I tak Jovanović zaliczył gigantyczny błąd przy akcji Nakoulmy wpuszczając rywala w pole karne. Co do sytuacji z symulką Małkowskiego, to do Jovanovicia nic nie mam – ewidentnie położył się, żeby zablokować wstrzelenie piłki, dziwię się tylko, że Małkowski nie dostał kartki.

Gordan Bunoza – ustawianie się, przesuwanie, asekuracja – w większości sytuacji rewelacja. Gra 1 na 1? Beznadzieja, ale tego można się było spodziewać przy jego warunkach fizycznych. W tyłach ogólnie raczej na plus ze względu na kilka ważnych interwencji i brak poważniejszych błędów własnych. Z przodu bez historii – wychodził, ale niewiele z tego wynikało, po części można za to winić fatalną dyspozycję Małeckiego.

Emmanuel Sarki – kiedy był przy piłce, stwarzał zagrożenie. Ponieważ Wisła prawie nie stwarzała zagrożenia w tym meczu, łatwo się domyślić, że Sarki rzadko bywał pod grą. Trochę w tym jego zasługi, trochę zasługi kolegów. Ogólnie na delikatny minus.

Ostoja Stjepanović – zrobił swoje w tyłach i to w zasadzie tyle. W akcjach ofensywnych udzielał się rzadko, bez przekonania, a jeżeli już zaznaczał wyraźniej swoją obecność, to raczej na minus.

Michał Nalepa – rocznik '93 więc już 20 lat na karku. Taryfa ulgowa należy się raczej z racji debiutu, który nie wypadł w żadnym razie źle, a jednak nieco bezbarwnie. Z jednej strony jeden z wielu "psujów" w naszych akcjach ofensywnych – sporo jego podań pozostawiało wiele do życzenia. Z drugiej strony chłopak starał się szukać obrotu środkowej strefie i to nawet z pewnymi sukcesami. To bardzo pożyteczna umiejętność u środkowego pomocnika i choć by z tego względu będę trzymał na niego oko.

Michał Chrapek – były takie momenty, kiedy myślałem sobie – tak, to jest ten Chrapek, którego widziałem w ME, ten Chrapek, na którego liczę. Niestety nawet więcej było momentów, w których myślałem sobie – nie, to jednak ten sam Chrapek, co w zeszłym sezonie. W kilku słowach? Błyskotliwy, ale nieprzyzwoicie niechlujny.

Patryk Małecki – słabizna. Fura strat, w większości niewymuszonych – podania do nikogo, spóźnione podania, niecelne podania, za lekkie podania, bieg w niewłaściwym kierunku, spóźniony start, złe decyzje, słabe dośrodkowania – w skrócie pełen przegląd błędów możliwych do popełnienia. A i tak zdołał kilka razy zrobić groźniejszą akcję na skrzydle, co mówi co nieco o jego potencjale.

Łukasz Garguła – jak wyżej, minus fragment o zagrożeniu, plus psute stałe fragmenty gry.

Zmiany – były, niewiele wniosły.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

I na gablotę!

Przyzwyczaiłem się do tego, że od śledzenia wydarzeń w polskiej piłce ręce opadają, ale od sobotniego meczu Wisły z Legią, ręce opadły mi nieco bardziej. Najpierw zaatakowali mnie sędziowie, a potem poprawił jeszcze Jacek "one-man-army" Bednarz, który niedługo sam będzie wykładał papier toaletowy na stadionie. Ale spokojnie, to tylko taka zmyłka, już latem zaczyna się budowanie wielkiej Wisły. Tia...

Na razie dajmy spokój medialnym snom o potędze i zwalnianiu sprzątaczek, skupmy się na tym, co wydarzyło się w trakcie i po sobotnim spotkaniu. Co tu dużo kryć, w sobotnim szlagierze sędziowie mylili się w sposób, który poważnie podważa ich kompetencje do prowadzenia zawodów sportowych nie tylko na tym szczeblu.

To, co odwalał (to i tak delikatne sformułowanie) sędzia Sebastian Jarzębak, pełniący w tym meczu funkcję arbitra bramkowego, nie tyle wymaga wyciągnięcia konsekwencji dyscyplinarnych, co wysłania człowieka na przymusowe badania wzroku i wprowadzenia sądowego zakazu prowadzenia pojazdów mechanicznych. Z taką wadą wzroku chłop jest po prostu zagrożeniem dla siebie i otoczenia. Wystarczy zerknąć >>TUTAJ<<. Przecież on się patrzy na akcję, więc musi widzieć, że piłka wyszła (jeżeli ktoś jest niedoinformowany, to śpieszę wyjaśnić, że po tym dośrodkowaniu padła bramka na 0:1, uznana).

Ale na tym nie koniec cyrku z udziałem tego konkretnego pana, bo w drugiej połowie z podobnej odległości nie zauważył, że Dusan Kuciak  wypadł z piłką poza linię końcową i to w sposób chyba nawet bardziej ewidentny (>>TUTAJ<<). Do tego dochodzą jeszcze kontrowersje dotyczące starcia Kuciaka z Pareiką w ostatnich sekundach meczu i niepodyktowany rzut karny dla Wisły po zagraniu ręką przez Tomasza Jodłowca.

Kuciak miał w zamieszaniu uderzyć Pareikę, czego ja osobiście nie widziałem ze względu na to, że realizator starał się jak mógł, by nie relacjonować całego zajścia. Jednak jeżeli do czegoś doszło, pan Jarzębak musiał to widzieć, bo stał tuż obok. Natomiast co do karnego mam mieszane uczucia. Dla mnie była to ewidentna jedenastka, ale jako kibic Wisły boję się, że mogę być nieobiektywny, a muszę przyznać, że w podobnych sytuacjach arbitrzy nie zawsze dyktują rzuty karne. Tu winne są przede wszystkim przepisy, a raczej to, że sędziowie nagminnie stosują się do nich z dużą dozą dowolności. Sytuację można obejrzeć >>TUTAJ<<. Dlaczego twierdzę, że to był rzut karny? Bo gdyby sytuacja miała miejsce poza polem karnym, to sędzia niemal na pewno odgwizdałby przewinienie.

Oczywiście, Jarzębak robi teraz za najwyższe drzewo w lesie i wszystkie gromy ciskane są w niego, bo jego błędy były karykaturalne. Jednak nie należy przymykać oka na postawę arbitrów liniowego Roberta Siejki i głównego Huberta Siejewicza. Obaj w tych sytuacjach wykazali się podobną nieudolnością. Koniec końców Siejewicz po meczu wyszedł do mediów i publicznie przeprosił za błąd (jeden, ten przy pierwszej bramce). Przyznam szczerze, że mnie tymi przeprosinami tylko bardziej zdenerwował.

Wiele, wiele lat temu, kiedy Siejewicz był początkującym arbitrem na poziomie Ekstraklasy, uchodził za nadzieję polskiego sędziowania. Wnosił na boisko nowe standardy – kultura, zdecydowanie, ale przede wszystkim rozsądek. Siłą rzeczy, nawet pomimo błędów zwalanych na karb braku doświadczenia, był chwalony - także przez media. I chyba Siejewicza zagłaskano, bo nie tylko wraz ze zdobywanym doświadczeniem nie poprawił swojego warsztatu, ale wręcz cofnął się w rozwoju. Z rundy na rundę sędziuje coraz słabiej, tylko mało się o tym mówi, bo łatka dobrego arbitra przylgnęła do niego równie mocno, co łatka talentu do niektórych piłkarzy. Co z tego, że sprawia dobre wrażenie przed kamerą, skoro sędziuje fatalnie?

Jednak na wystąpieniu Siejewicza sprawa się nie kończy. W Krakowie zawrzało, bo zawrzeć musiało. Trudno nie poczuć rozgoryczenia, kiedy kolejny raz w tym sezonie sędziowie w ewidentny sposób mylą się na niekorzyść Wisły. Rozumiem frustrację kibiców, rozumiem poczucie bycia oszukanym u piłkarzy, rozumiem nawet nieostrożne wypowiedzi trenera. Nie rozumiem natomiast >>TEGO<<.

Kibice to kibice, oni żyją meczami swojej drużyny, każdy taki szwindel boli ich jak cios prosto w serce. Piłkarze walczą na boisku, to ich sędziowie oszukują. Po trenerze można by oczekiwać nieco więcej spokoju, ale to on jest najbliżej drużyny i to on najczęściej ponosi odpowiedzialność za wyniki – wiadomo, że nie zawsze da radę stłumić emocje. Ale to pismo? To napisał klubowy oficjel w kilkanaście godzin po meczu. Raz, że od takiej osoby należy z urzędu wymagać pewnej powściągliwości i dozy dyplomacji. Dwa, że miał dość czasu, by ochłonąć i poukładać sprawę w głowie.

Tymczasem ten list ociera się o śmieszność. Niezgrabny, z kilkoma błędami, pisany językiem zagniewanego licealisty, a w tonie przypominający reakcję pięciolatka z piaskownicy. Kolega zniszczył mi babkę, to ja zabieram wiaderko i idę do domu. "Galeria Sędziowskich Sław"? Poważnie? Czy może to jest jakaś gruba ironia, której po prostu nie załapałem? Przypomina mi się scena z gablotą nieobsługiwanych klientów z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Sęk w tym, że Wisła wcale nie wcieli się w rolę kierownika sklepu tylko klienta, który poobrażał wszystkie sklepy.

Bo jak dokładnie wyobrażają to sobie pomysłodawcy? Wchodzi arbiter do szatni i widzi szpaler zdjęć, na który składają się niemal wszyscy ekstraklasowi sędziowie. I co? Robi to na nim jakieś wrażenie? Przecież to oczywiste, że prędzej czy później wyląduje tam każdy arbiter. W poważnych ligach sędziują poważni sędziowie, a jednak też popełniają poważne błędy w poważnych meczach. Nasza liga od A do Z jest niepoważna. Niepoważni są działacze, niepoważni są trenerzy, niepoważni są piłkarze, niepoważny jest poziom zawodów i siłą rzeczy sędziowie do poważnych także nie należą i prędko należeć nie będą. Bo niby jak?

Dzisiaj Wisła wystosowała nieco rozsądniejsze pismo, które znajdziecie >>TUTAJ<<. Niby wszystko fajnie, ale przyjrzyjmy się punktom 3 i 4. Czego tak naprawdę spodziewa się klub? Że PZPN zawiesi połowę ekstraklasowych sędziów? A skąd weźmie następców? Z niższych lig? Ilu tam może być arbitrów, którzy będą lepsi od tych odrzuconych i ile czasu zajmie im popełnienie błędów, które zdaniem klubu wymuszą ich degradację i szukanie kolejnych zastępców? Przecież to jakaś piramidalna bzdura, bicie piany całkiem oderwane od rzeczywistości.

Szkoda, że klub znowu zawiera głupoty w poważnym piśmie, bo akurat punkt piąty wydaje mi się istotny i godny poważnego podjęcia, a ja osobiście jestem gotów podpisać się pod nim obiema rękami. Jak na razie dodatkowi sędziowie jeszcze na nic się nie przydali, a kilka widowisk zdążyli zepsuć swoją obecnością. Eksperymenty eksperymentami, ale nie kosztem odbierania resztek powagi rozgrywkom na najwyższym krajowym szczeblu.

Szkoda także, że tak nieumiejętnie podjęta sprawa prawdopodobnie obróci się przeciwko klubowi. Już prezes Boniek swoją dzisiejszą wypowiedzią wbija szpilki i próbuje przywołać Bednarza do porządku. A przecież Boniek tak naprawdę w tej sprawie bezpośrednio nie uczestniczy. O wiele bardziej zainteresowane jest zapewne samo środowisko sędziowskie, które po takim ataku ze strony klubu, na Wisłę przychylnie patrzeć nie będzie.

Co z tego, że to Wisła ma w tym sporze rację? Co z tego, że to Wisła jest płacącym klientem, który wymaga jedynie pewnego standardu usług? Jednak rynek sędziowski nie jest sklepem działającym na zasadach wolnego rynku, póki co wciąż przypomina bardziej urzędniczy relikt PRL-u. Realia są takie, że w lidze warunki dyktuje sędziowska klika, która tupania nogą się nie wystraszy, bo wie, że niewiele można jej zrobić.

W żadnym razie nie sugeruję tu jakichś fryzjerskich machlojek, jednak problem kiepskiego sędziowania istnieje, a samo środowisko sędziowskie wydaje się nie tylko niezdolne, ale także niechętne do rozwiązania tego problemu. Żeby zmienić tę sytuację, trzeba wykonać sporo pracy u podstaw, dokonać pewnych fundamentalnych reform systemowych, choćby w sposobie szkolenia sędziów. W tę stronę należy kierować wysiłki, a nie przychodzić z awanturą do Urzędu Skarbowego, bo na kłótniach z urzędnikami raczej dobrze się nie wychodzi.

niedziela, 24 marca 2013

Poukraińskie grzechów i przewin kompendium

Chyba pierwsza fala jęków po meczu z Ukrainą się przelała, można na spokojnie zastanowić się nad tym, co poszło nie tak, bez martwienia się, że pytania i odpowiedzi utoną w morzu lamentu. Oczywiście sam też czuję się nieco rozczarowany. Może nie tym, że de facto zamknęliśmy sobie drogę na mundial – przecież nie zrobiliśmy tego na przestrzeni 90 minut meczu z Ukraińcami. W dodatku, że do Brazylii wybierzemy się co najwyżej w charakterze turystów spodziewałem się jeszcze kiedy nasza forma i nasz wynik na Euro były sprawą otwartą. Nie oszukujmy się – mamy bardzo trudną grupę eliminacyjną. Raczej rozczarowała mnie sama porażka z Ukrainą, a konkretniej jej forma.

Ukraińcy nie przyjechali tu jak po swoje. Trochę się nas nawet bali – chcieli grać piłkę agresywną, twardą, siłową – zamęczyć nas w środku pola i jeśli się uda – ukłuć. Po siedmiu minutach prowadzili 2-0, ale paradoksalnie oznaczało to, że ich plan legł w gruzach. Takie szybkie, niespodziewane prowadzenie potrafi czasem być zgubne dla drużyny. Piłka nożna to sport drużynowy – gra się 11 na 11 i jeden człowiek w pojedynkę może zrobić różnicę, ale boisko jest zbyt duże, a pracy zbyt wiele, by ktokolwiek mógł naprawdę wygrać mecz samemu. Drużyna zawsze jest podwaliną sukcesu, jednak takie sytuacje jak w meczu Polska – Ukraina potrafią drużynę rozbić.

Wejdźmy na moment w głowy piłkarzy Fomenki. Szykowali się na bardzo trudny mecz, który będzie wymagał od nich dania z siebie maksimum i w którym o zwycięstwo będzie trudno. Ledwo wyszli na murawę – pach, pach – bez większego wysiłku zdobywają dwubramkowe prowadzenie. Właściwie bez sytuacji, oddali dwa strzały sprzed szesnastki i oba wpadły. Polska nie ma drugiej linii, Polska nie ma defensywy. Pytanie brzmi – co robimy dalej? Gramy tak, jak trener rozpisał – trochę ofensywnie, trochę defensywnie? Próbujemy przycisnąć i zlać cieniasów, wykorzystać ich moment słabości? A może cofamy się w obawie, że obudziliśmy śpiącego lwa? A może po prostu zdroworozsądkowo chcemy bronić korzystnego wyniku? Prawdziwym zagrożeniem dla drużyny nie jest jednak twierdząca odpowiedź na któreś z tych pytań. Zagrożeniem dla drużyny jest twierdząca odpowiedź na wszystkie pytania. Każdy piłkarz ma swój rozum i w takiej nieprzewidzianej sytuacji każdy piłkarz uzna co innego za słuszne. Właśnie to przez kolejne 10-15 minut po zdobyciu drugiej bramki było prawdziwym problemem Ukrainy. Każdy piłkarz miał trochę inną koncepcję i to wystarczyło, żeby gra drużyny się zdezorganizowała.

Z kolei Polska po dwóch szybkich knock-downach po raz pierwszy od dawna zaprezentowała jakąś boiskową jednomyślność – rzuciła się do ataku. Powód prosty – takie 0-2 to nie tylko kiepski wynik, ale w dodatku walizka wstydu, którą trzeba będzie zabrać do domu. Nasi bez wyjątku rozumieli, że trzeba grać agresywnie i trzeba grać do przodu – najlepiej jak najszybciej. To szczególnie pasowało chłopakom z Borussii, która ostatnio gra głównie taką piłkę – przechwyt i jak najszybsze przeniesienie gry bezpośrednio pod bramkę rywali – podania w tył raczej nie wchodzą w rachubę.

W tym krótkim okresie nasza gra na tle Ukraińców mogła się nawet podobać, choć efekty były tylko przyzwoite. Mieliśmy strasznie dużo przechwytów w środku pola, bo Ukraińcy byli rozproszeni po murawie i pozwalali izolować zawodnika przy piłce, ale z drugiej strony sami też gubiliśmy futbolówkę w środkowej strefie i nadziewaliśmy się na kontry. Na nasze szczęście Ukrainie brakowało zdecydowania i organizacji w tych wypadach, przez co mogliśmy je relatywnie łatwo kasować.

Niestety, mieliśmy też swoje problemy. Głównym było stworzenie groźnej sytuacji z gry. Przede wszystkim brakowało zgrania, zrozumienia i wyćwiczonych akcji. Tu kłaniają się dwie kadencje pracy Fornalika i Smudy, którzy w zasadzie nie wprowadzili żadnej akcji do naszego repertuaru ataków. Następny problem to decyzje personalne Fornalika, o których więcej za chwilę. Teraz tylko zauważę, że zgodnie z moimi przewidywaniami selekcjoner wystawił jedenastkę, która albo nigdy jeszcze ze sobą nie grała, albo miało to miejsce bardzo, bardzo dawno temu. Fornalik wystawił zmutowanego potwora, któremu coś na kształt kręgosłupa wyrasta jedynie gdzieś na boku.

Jednak z mijającymi minutami drugiej połowy, z naszych piłkarzy schodziła energia, a Ukraińcy zaczynali grać coraz bardziej poukładaną piłkę. Przede wszystkim skupili się na niewpuszczaniu naszych graczy w pole karne. Robili to nawet za cenę oddawania mnóstwa stałych fragmentów gry. I przy tym aspekcie chciałbym się na dłużej zatrzymać. Wierutną bzdurą jest stwierdzenie, które przeczytałem gdzieś po meczu – że Ukraińcy oddawali nam stałe fragmenty, bo wiedzieli, że nie stworzymy z nich zagrożenia. To jakiś koszmarny bełkot, który mógł powstać tylko za dziennikarskim biurkiem.

Pierwsza rzecz – stały fragment to zawsze stres dla defensywy, bo to sytuacja w której w polu karnym znajduje się wielu zawodników obydwu drużyn, standardowe zachowania obrońców się nie sprawdzają. W dodatku trzeba zaufać kolegom z innych formacji, którzy w tym wypadku także mają swoje zadania. A każdy błąd może być opłakany w skutkach – jak w szesnastce robi się kocioł, to piłką rządzi już bardziej przypadek niż umiejętności, jedno niefortunne strącenie, trafienie wybiciem kogoś w plecy i nagle można stracić bramkę. Stałe fragmenty to zmora obrońców.

Stałe fragmenty to także zmora dla drużyny, bo oznacza ponowienie akcji rywali, oznacza utrzymanie ciężaru gry pod własną bramką. Po stałych fragmentach gry najłatwiej dać się zamknąć na własnej połowie i całkiem stracić inicjatywę. W dodatku taki scenariusz jest wciąż prawdopodobny, nawet kiedy rywale nie stwarzają zagrożenia ze stałych fragmentów. Jedynie karykaturalnie złe rozegrania, jakie często widujemy na boiskach Ekstraklasy są gwarantem większej szkody dla drużyny atakującej niż broniącej, więc dobrowolne oddawanie stałych fragmentów "bo nic z tego nie zrobią" po prostu nie trzyma się kupy nawet w ogólnym założeniu.

A co dopiero, kiedy przesadzimy go na grunt tego konkretnego spotkania. Ukraina broniła się w tych sytuacjach fatalnie. Gubiła krycie, zostawiała zawodników całkiem niepilnowanych i w dodatku kiedy dochodziło do pojedynków, sporą część przegrywała. Problemem było to, jak my z tego korzystaliśmy, a raczej nie korzystaliśmy.

Zacznijmy od samej techniki centr. Wrzutki Majewskiego były poprawne – docierały do adresatów i pozwalały im na zagranie piłki. Jednak dobrane schematy rozegrania powodowały, że bezpośrednio z takiej wrzutki było bardzo trudno oddać strzał. Piłki latały głównie w kierunku piłkarzy ustawionych poza światłem bramki, lub gdzieś na jego peryferiach i znacznie oddalonych od bramki. Aby z takiej pozycji oddać groźny strzał, trzeba spełnić pewne warunki. Zawodnik atakujący piłkę powinien być w ruchu, by mieć dodatkowy impet przy uderzaniu piłki. Ponadto piłka musi być zagrana niemal idealnie – w tym wypadku mówimy o innej klasie celności, piła musi spadać zawodnikowi w punkt, zgadzać się w timingu z nabiegnięciem zawodnika atakującego, znaleźć się odpowiednim czasie na odpowiedniej wysokości, inaczej zawodnik się z nią minie, lub nie będzie w stanie kontrolować kierunku strzału.

Nasi zawodnicy w polu karnym Ukrainy byli raczej statyczni, a centry zdecydowanie nie były tak dobre. Siłą rzeczy wariant z oddawaniem bezpośrednich strzałów odpadał. Trzeba było szukać zgrania. Ale tu też pojawiał się problem niedostatecznego ruchu ze strony Polaków. Zawodnik nabiegający jest w takiej sytuacji uprzywilejowany z wielu względów. Przede wszystkim będąc w ruchu, to on jest stroną czynną i to on wymusza na rywalach reakcję. Kiedy to on czeka na piłkę, to rywale są w ruchu, to oni przejmują inicjatywę i to oni wymuszają reakcję na zawodniku atakującym. W dodatku zawodnik nabiegający ma lepszy przegląd sytuacji – będąc w ruchu nie musi koncentrować się na obronie swojej pozycji i może swobodnie obserwować sytuację przed nim, podczas gdy zawodnik statyczny musi bronić swojej pozycji i jeszcze w dodatku reagować na zachowanie przeciwnika – jeżeli sytuacja nie jest idealnie przećwiczona i nie jest zaskoczeniem dla rywali, zawodnik atakujący pozostający w bezruchu myślowo jest o krok lub nawet dwa za zawodnikami broniącymi. No i oczywiście zawodnik nabiegający ma przewagę impetu.

Skoro nasze zgrania i rozegrania nie przynosiły powodzenia, należało zmienić wariant rozegrania. Piłkę należało wbijać ostrzej, w okolice piątego metra. Dlaczego? Bo z bliższej odległości byle rykoszet czy niewprawne muśnięcie piłki może już przynieść bramkę. Drugi powód to Piatow, który na poziomie międzynarodowym jest po prostu słabym bramkarzem. Piatow nie ma w ogóle kleju w rękach i zbija piłki gdzie popadnie. Jedna z nielicznych wrzutek na piąty metr skończyła się jego błędem i zdecydowanie należało drążyć temat.

Po bramce Piszczka stałe fragmenty były w zasadzie naszym jedynym argumentem w walce z Ukraińcami, którzy czuli się coraz lepiej i pewniej na boisku, z każdą minutą korygowali swoje ustawienie i swoją organizację gry, by w końcówce pierwszej połowy wyglądać już na drużynę całkiem poukładaną, może z wyłączeniem nadmiernej agresji w środku pola. Swoją drogą sędzia się nie popisał, bo gwizdał dosyć przypadkowo. Odgwizdywał faule, gdzie można było puszczać grę, pokazywał kartki, kiedy faul nie był tak poważny i nie pokazywał kartek, kiedy przewinienia domagały się tego choćby ze względu na taktyczny charakter. Gdyby trzymał się jednego kryterium decyzyjnego, pewnie musiałby usunąć z boiska któregoś z Ukraińców. Sęk w tym, że byłby to jednak jego błąd, bo Ukraińcy i tak usłyszeli kilka gwizdków zbyt wiele przeciwko sobie. Koniec końców, może sporo decyzji arbitra było słabych lub niezrozumiałych, ale przynajmniej żadnej z drużyn w wyraźny sposób nie skrzywdził.

W przerwie... W przerwie stało się to, co stać się musiało, bo Ukraina ma na ławce trenera. Ukraina się całkowicie zreorganizowała i uniemożliwiła nam swobodne operowanie piłką na jej połowie. Jej ustawienie było do tego stopnia skuteczne, że nie tylko nie byliśmy już w stanie notować żadnych przechwytów, ale w dodatku nie mieliśmy nawet dobrego pomysłu jak wejść z piłką na drugą połowę. O dostawaniu się pod bramkę Piatowa w zasadzie nie było już mowy. Owszem, zdarzyło się kilka nieprzekonujących zrywów, ale nawet gdyby Obraniak strzelił wtedy gola, to z jednej sytuacji dwóch bramek się nie zrobi. No i trzeba powiedzieć, że Ukraińcy powinni byli strzelić jeszcze przynajmniej jedną bramkę. Jedyny powód, dla którego tego nie zrobili, to brak koncentracji przy oddawaniu strzałów. Sytuacji bramkowych po przerwie stworzyli 5-6 i gdyby uderzali lepiej, Boruc nie miałby nic do powiedzenia.

Skoro wywołałem nazwisko bramkarza to może przejdę do decyzji personalnych, bo wywołały one sporo dyskusji. Przy okazji Boruc jest wzorcowym przykładem bałaganu w naszej kadrze. Do bramkarza Southampton nie mam właściwie żadnych poważniejszych zarzutów. Tak, źle wyrzucił piłkę, miał kilka błędów, ale nie przez niego przegraliśmy mecz. Niepokojące jest natomiast podejście selekcjonera do samego procesu selekcji. Fornalik zachowuje się jakby był selekcjonerem kadry Brazylii i to kiepskim selekcjonerem. I w żadnym razie nie trenerem. Patrząc po jego decyzjach, najważniejszy jest dobór zawodników będących w najlepszych klubach i będących aktualnie w najwyższej formie. Nie widać w jego decyzjach żadnej innej myśli przewodniej czy koncepcji, tym samym nie może być mowy o tworzeniu drużyny.

Tak, Szczęsny ostatnio miał gorszą prasę i jego sytuacja w klubie się skomplikowała. Jednak czy to jest powód, żeby w bramce postawić golkipera, który w reprezentacji nie grał przez nieomal całą kadencję Smudy i większą część kadencji Fornalika? Przecież dla niego gra z Piszczkiem, Glikiem i Boenischem to była nowość, a i z Wasilewskim zwykł współpracować na innych warunkach. I nie mówimy tu o zawodniku, który w reprezentacji był, tylko nie grał. Nie, Boruc nie trenował z kadrą, nie był powoływany, siłą rzeczy nie ma prawa być zgranym z drużyną. Nie może być tak, że do kadry trafia się za formę dnia. Żeby stworzyć drużynę, trzeba operować pewną zamkniętą grupą zawodników stanowiących o trzonie drużyny i jego bezpośrednim zapleczu. Oczywiście pewne nazwiska mogą wskakiwać do kadry i z niej wypadać w zależności od dyspozycji, ale z pewnymi ekstremalnymi wyjątkami, nie powinno się zastępować zawodników pierwszego składu piłkarzami, którzy w kadrze debiutują lub nie grali od dawna.

Taki Majewski. Jak on miał się rozumieć z partnerami, jak on Lewandowskiego ostatnio na boisku to widział w telewizorze? Błędem Fornalika nie było wystawienie Majewskiego. Błędem Fornalika było to, że powołał chłopa dopiero, kiedy ten nastrzelał bramek i od razu rzucił go na głęboką wodę. A jak w tym wszystkim ma się czuć Mierzejewski, który powołania dostaje na każde zgrupowanie, a nagle w hierarchii przeskoczyło go kilku zawodników znikąd – Kosecki, Majewski, W sumie Milik nawet też pod tę kategorię podpada. To samo Grosicki, choć on akurat możliwe, że nie grał ze względów zdrowotnych.

Nie może być tak, że zawodnicy, którzy miesiąc za miesiącem okazują się godni powołań zostają wyprzedzeni w hierarchii przez zawodników, którzy na powołania zasługują od czasu do czasu. Gdzie w tym logika? Miesiąc temu nie byłeś dość dobry żeby przyjechać na towarzyskie kopanie z Irlandią, ale teraz jesteś dość dobry żeby grać o punkty z Ukrainą. Selekcjoner to nie tylko wybierajka nazwisk na podstawie ostatnich występów w klubach. Gdyby taka była jego rola, śmiało można go zastąpić prostym programem komputerowym. W końcu to tylko segregowanie elementów na podstawie łatwo policzalnych wartości.

Ale przecież selekcjoner to trener. Jego zadaniem jest stworzenie drużyny. Nie można stworzyć drużyny, kiedy w szatni co rusz zbiera się inna grupka ludzi, a większość stałych bywalców i tak nie wychodzi na murawę. Jeżeli trener takich piłkarzy powołuje regularnie, to ich właśnie powinien desygnować do gry w pierwszej kolejności. Jeżeli natomiast chce wystawiać innych piłkarzy, to ich musi powoływać i to bez względu na ich aktualną dyspozycję w klubie. Raz, że nierzadko piłkarze potrafią prezentować dwa różne oblicza w klubie i reprezentacji. Dwa, że selekcjoner nie może się wypinać na zawodnika, któremu chwilowo gorzej idzie. Jeżeli uważa kogoś za wartościowego piłkarza, to tym bardziej powinien go wspierać i promować w trudniejszych momentach kariery. No i trzy, do kadry mają trafiać najlepsi piłkarze, a nie ci, którzy tydzień wcześniej nakopali trochę bramek w nie najsilniejszej lidze. W skrócie. Majewski w kadrze? Tak, pod warunkiem, że trener uważa go za wartościowego i potrzebnego piłkarza, ale to też oznacza, że Majewski dostaje powołania także wtedy, kiedy w klubie gra słabiej albo ląduje na ławie.

Przejdźmy teraz do człowieka, który prawie zbawił Polskę, przynajmniej według mediów – do Obraniaka. Nie ogarniam, jak można cisnąć po chłopie 24 godziny na dobę, a potem wyrzucać trenerowi, że tego samego chłopa posadził na ławce? Abstrahując od strony sportowej – Obraniak nie powinien grać w kadrze, bo ma syndrom oblężonej twierdzy. Dużo mówi się, że nie układa mu się z kolegami z szatni. Prasa co rusz krytykuje go albo za słabą grę, albo za owe spory, albo za nieznajomość języka. Chłop od początku ma wątpliwą motywację do kopania w tej drużynie. W dodatku drużyna intensywnie kopie się po czołach i dla Francuza musi być w stanie zadziwiającej wręcz dezorganizacji. Czy w takiej sytuacji i wobec takiego klimatu wokół zawodnika, Obraniak może pokazywać w koszulce z orzełkiem na piersi pełnię swoich umiejętności – śmiem wątpić.

Patrząc od strony sportowej Obraniak, nawet w formie, nie nadaje się do tej drużyny. Przynajmniej nie jako jej filar i podstawowy zawodnik. Obraniak gra piłkę spokojną, może nawet aż za spokojną. To piłkarz, którego obecność na boisku jest uzasadniona jedynie w towarzystwie kilku graczy pokroju Małeckiego czy Nakoulmy – takich którzy prą do przodu nie zważając na okoliczności. Przy nich taki Obraniak jest cenny, bo umie dać czas partnerom na włączenie się w akcję, potrafi dołożyć trochę pomyślunku do tego futbolowego szaleństwa. W reprezentacji Polski szaleństwa nie ma za grosz, powiedziałbym nawet, że istnieje pokaźny zasób antyszaleństwa. Tej drużyny nie ma kto ciągnąć do przodu, a hamulcowy Obraniak w takiej sytuacji jeszcze tylko zawadza. Jestem przekonany, że z nim na boisku nie mielibyśmy nawet tych kilkunastu minut dobrej gry w pierwszej połowie.

Bo trzeba też przyznać, że polskiej reprezentacji właśnie taka gra powinna obecnie najbardziej odpowiadać. Przechwyty w drugiej linii i jak najszybsze przeniesienie gry pod bramkę rywala. Oczywiście przy zachowaniu pewnej kultury gry – kopiąc po ziemi, a nie lagi na napastnika, w których polskie drużyny lubują się, kiedy grunt zaczyna palić się im pod nogami. W takiej grze mimo wszystko widzę przyszłość dla Majewskiego, pod warunkiem, że Fornalik nie spalił go psychicznie wystawiając go przeciwko Ukrainie. Nie oszukujmy się, to nie był udany występ tego zawodnika, a media nie dają mu o tym zapomnieć.

Następny potencjalny spalony to Kosecki. To przedziwna decyzja trenera. Całkiem niekonsekwentna – Kosecki w tej rundzie notuje właściwie same słabe występy. Na jakiej podstawie to właśnie on został pierwszym zmiennikiem? Nie mam pojęcia. Tzn. rozumiem, że chciał lewego skrzydłowego za lewego skrzydłowego, zawodnika o podobnym profilu. Sęk w tym, że Kosecki to kolejne nazwisko gdzieś tam z rubieży kadry, które wobec słabej dyspozycji tak naprawdę nawet nie powinno znaleźć się na liście powołanych. No chyba, że w niedługim czasie trener chce opierać na nim kadrę. Biorąc pod uwagę, że w odwodzie mamy nieporównywalnie lepszych Grosickiego i Rybusa, opieranie kadry na Koseckim byłoby śmiałym posunięciem.

Pozostając w temacie drugiej linii, kilka słów o defensywnych pomocnikach. Niedawno wydawało się, że mamy tłum kandydatów do gry na tę pozycję. Jak się okazuje tłum wprawdzie pozostał, ale jego jakość została podważona. Borysiuk nie gra – powołany. Matuszczyk gra – niepowołany. Cóż, przynajmniej trener jest konsekwentny. A przynajmniej byłby, gdyby Borysiuk grał w pierwszym składzie. Ale zamiast niego mieliśmy Łukasika. Już przy okazji poprzedniego wpisu zauważyłem, że dla chłopaka jest zwyczajnie zbyt wcześnie. To rozmienianie statusu reprezentanta na drobne. Zegar reprezentacyjnych występów tyka, a Łukasik ma problem, żeby kondycyjnie dotrzymać do godziny na zegarze. Chłopak nie ma żadnych poważnych osiągnięć, żadnego, nawet niepoważnego doświadczenia i wciąż sporo braków jak na ten poziom grania. Dużej różnicy by nie zrobiło, gdyby Fornalik go wystawił na środku ataku.

Co do Krychowiaka mam mieszane uczucia. To, że chłopak zbiera dobre noty za występy w klubie, nie oznacza, że jest jego filarem, że jest graczem kluczowym. Biorąc pod uwagę, że jego noty są albo dobre, albo przyzwoite, a Reims i tak przegrywa, należy wnioskować, że jest wręcz przeciwnie – że jego rola w klubie mimo wszystko nie jest duża. Tak naprawdę nie jest to zarzut przeciwko Krychowiakowi – mamy zawodników jakich mamy, lepszych Fornalik nie wyhoduje. Jednak wystawianie dwóch mało istotnych i mało doświadczonych zawodników w drugiej linii siłą rzeczy musi rzutować na możliwości tej formacji. No i w meczu z Ukrainą rzutowało. W odbiorze chłopaki zagrali jeszcze jako-tako, choć błędów i klopsów można by im wytknąć może nawet dziesiątki. Jednak jeszcze gorzej wyglądała ofensywa, gdzie ci piłkarze nie byli w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności i robili głównie za statystów.

Polanski jest nam ze sportowego punktu widzenia niezbędny, jednak uważam też, że Borysiuk pod jego nieobecność powinien być poddany poważniejszej próbie niż test wytrzymałości krzesełka na Narodowym. No i bocznica dla Matuszczyka to stanowczo kiepski pomysł. Choćby dlatego, że zdarzy się sytuacja kryzysowa – kartki, kontuzje to na tej pozycji sprawy częste – i trzeba będzie kogoś do składu wstawić. Powołany nagle po długiej przerwie Matuszczyk skończy się najpewniej powtórką z Majewskiego.

Że stoperów nie mamy, to powszechnie wiadomo. Tematu Lewandowskiego nie chce mi się nawet ruszać. Powiem tyle, że jak nie zagra z San Marino, to na bramkę w kadrze może sobie jeszcze trochę poczekać. Przynajmniej jeżeli nadal będzie w niej równie anonimowy. Jest jednak jeszcze jeden ważny i niewyeksploatowany temat – boki obrony. Z Piszczkiem sprawa podobna do Lewandowskiego – Borussia Borussią, reprezentacja reprezentacją. Tak, strzelił bramkę po dortmundzkiej akcji, ale poza okresem naszej lepszej gry, czyli pi razy oko kwadransem w pierwszej połowie, Piszczek był w zasadzie niewidoczny w ofensywie, a w defensywie knocił nie mniej niż koledzy. Warto postawić pytanie – czy to kolejny selekcjoner nie potrafi wykorzystać potencjału dortmundzkiego tercetu, czy też dortmundzki tercet koncertuje tylko z orkiestrą pod batutą Kloppa.

Nie chcę żeby to zabrzmiało jak ciągła jazda po Fornaliku, ale patrząc z boku to jednak Lewandowski Piszczek i Błaszczykowski mają w kadrze przebłyski dobrej gry. Akurat wtedy, kiedy reprezentacja przyjmuje styl Borussii i szybko przenosi ciężar gry pod bramkę rywali. Już kilka razy widać było, że ci piłkarze potrafią konstruować ciekawe akcje z Obraniakiem, Grosickim, Polanskim, Rybusem i jeszcze kilkoma kolegami, więc może to jednak nie jest kwestia partnerów do gry. No i zauważmy też, że absolutnie nikt w tej reprezentacji nie pokazuje jaki jest pomysł tej kadry na grę do przodu. W ogóle nikt nie pokazuje jaki jest pomysł tej kadry na grę. Po pól roku eliminacji wygląda to tak, jakby tego pomysłu zwyczajnie nie było.

I tu dochodzimy do ostatniego wisienki na torcie, ostatniego nazwiska w układance – do Boenischa. Szczerze? Mam lepsze rzeczy do roboty niż oglądanie spotkań Dynama Kijów. O Jarmolence tylko słyszałem. Po tym, co słyszałem i czytałem, nie wystawiłbym Boenischa w składzie. Po tym, co zobaczyłem w piątek, mogę tylko powiedzieć, że decyzji bym nie zmienił. Wiem, alternatywą jest Wawrzyniak – obrońca kiepski. Sęk w tym, że Boenisch jako obrońca jest słaby, a może nawet tragiczny. Nie można grać na boku obrony dysponując taką motoryką. Boenisch ma depnięcie jak maluch z czwórką pasażerów i promień skrętu jak przerdzewiały Polonez. I wszyscy o tym wiedzą.

Boenisch może grywać w Bayerze ze względu na jedną rzecz – swoje walory ofensywne. I wystawienie Boenischa w polskiej reprezentacji też mogłoby mieć ręce i nogi, pod warunkiem, że zawodnika zagospodarowano by przede wszystkim w ofensywie. Jednak jak ustaliliśmy wyżej, reprezentacja nie ma żadnych planów na grę do przodu, więc siłą rzeczy Boenischa nie ma nawet w co wkomponować. W dodatku kpiną był jego występ przeciwko Irlandii. Wiadomo było, że jeżeli zagra z Ukrainą, to na lewej obronie. Jednak nie dano mu okazji, żeby poczuć grę ofensywną na tej konkretnej pozycji. Tak, Rybus i tak nie grał. Ale grał Krychowiak, grał Glik, grał Obraniak, który bardzo możliwe, że przed meczem z Irlandią był przewidywany przez Fornalika do pierwszego składu na mecz z Ukrainą. Grał przede wszystkim Błaszczykowski, a jest różnica pomiędzy wrzucaniem z lewej strony do zamykającego akcję Błaszczykowskiego i rozgrywaniem akcji z Błaszczykowskim. Słowem, Boenisch nie dostał nawet okazji do przetarcia się z grą kolegów.

Wyszła z tego wszystkiego koszmarna lista zarzutów, głównie pod adresem trenera. Jednak nie mogę na koniec nie zauważyć, że to jednak piłkarze popełniali katastrofalne błędy w defensywie i to piłkarzom starczyło animuszu na piętnaście minut gry. W dodatku animusz obudził się dopiero po dwóch siarczystych kopach od kozaków. Mam wrażenie, że trener nie pomaga piłkarzom w dobrych występach. Ale poprzedni też nie pomagał. Pytanie, czy jest w ogóle taki trener, który może im pomóc, czy też może najpierw oni muszą pomóc sobie sami? Rozwiązaniem mógłby być naprawdę klasowy trener, najlepiej niemiecki i to nie jakiś emeryt z przebrzmiałym nazwiskiem. Nie wątpię, że nasz związek stać na taki kontrakt, jednak jakoś nie wierzę, że beton zezwoli na zatrudnienie jakiegokolwiek obcokrajowca.

PS
Byłbym zapomniał. Trzeba wyciągać wnioski z błędów. Nie wyobrażam sobie dalszego pomijania przy powołaniach Wolskiego. Tak, chłopak nie gra w Fiorentinie, ale to, co robi Milik, też trudno nazwać graniem. Nie domagam się pierwszego składu, nie domagam się nawet występów Wolskiego. Ale w kadrze musi być, bo co do tego, że ma umiejętności i duży talent, wątpliwości nie ma. Dlatego też nie można z powołaniami czekać aż jego talent wypali i zacznie strzelać bramki w Serie A. Wtedy to my będziemy chcieli w pełni korzystać z jego talentu, a nie dopiero wprowadzać go do kadry.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Bayern Mistrzem Niemiec

Pozamiatane. Jeżeli ktoś się jeszcze łudził, że zdarzy się cud i ktoś na koniec sezonu wyprzedzi Bayern w tabeli Bundesligi, po ostatniej kolejce musiał stracić resztki nadziei. Cud to teraz stanowczo zbyt mało, teraz Bawarczyków powstrzymać może już tylko kataklizm – uderzenie meteorytu czy jakaś biblijna plaga. Choć do końca rozgrywek pozostało jeszcze 95 dni, podczas których rozegrane zostanie 13 kolejek, dziś można z pełnym przekonaniem stwierdzić - mistrzostwo wraca do Monachium. Bayern na rodzimym podwórku opisany jednym słowem? Bezkonkurencyjny. Bezkonkurencyjny z dwóch powodów.

Powód pierwszy – Bayern gra rewelacyjnie

Klub ze stolicy Bawarii właśnie przespacerował się po Schalke, aplikując tyle bramek, ile klub z Gelsenkirchen ma w nazwie. Oczywiście był to tylko cień Schalke z minionej rundy - nazwisk, których zabrakło na murawie, zwyczajnie szkoda wymieniać, bo to pół składu. A jednak Bayern i tak zaimponował. Nie rozmiarami zwycięstwa nad rozsypanym Schalke, a determinacją i wolą walki w meczu z rywalem, który nie stanowił najmniejszego wyzwania.

Jeden gol, drugi gol i mogli powiedzieć "Basta, my zrobiliśmy swoje, a wy nam nie możecie zaszkodzić." Ale nie, Bayern deptał, deptał, aż wdeptał rywali w murawę. Oczywiście, z czasem coraz więcej było zabawy piłką, coraz mniej koncentracji, ale nawet przez chwilę podopiecznych Heynckesa nie można było podejrzewać o brak zaangażowania. Gdzieś w samej końcówce Alaba był gotów kopać na wysokości głowy, byle wywalczyć futbolówkę. Może to nie szczyt poświęcenia, ale dominacja Bayernu uniemożliwiała dawanie lepszych dowodów.

Popatrzmy na jedenastkę, która wybiegła w sobotę na Allianz Arena. Manuel Neuer, ze względu na przeszłość w Gelsenkirchen, dla kibiców Bayernu nigdy nie będzie drugim Kahnem. Traktowany jest jako zło konieczne, ale może właśnie to jest najlepszą rekomendacją? Jest tak dobry, że nie potrafią się go pozbyć, nawet pomimo niechęci, czy nawet nienawiści, do jego osoby.

Obrona? Najmocniejsza od lat, czego najlepszym dowodem pozycja Van Buytena w drużynie – głęboka rezerwa. Teraz defensywą dyryguje Dante – nietuzinkowy Brazylijczyk, który po latach bycia ignorowanym przez selekcjonerów, nareszcie zadebiutował w barwach Canarinhos. Parę z nim najczęściej tworzą Holger Badstuber lub Jerome Boateng, choć żaden z nich nie zagra przeciwko Arsenalowi. Badstuber do końca sezonu będzie leczył uraz, a Boateng w LM musi pauzować za kartki.

Na bokach szaleją Philipp Lahm i David Alaba. Niemcy powiedzieliby "Weltklasse" i trudno nie przyznać im racji. Z taką parą konkurować może niewielu. Dynamiczni, przebojowi, w ofensywie groźniejsi od niejednego skrzydłowego, a przy tym solidni w defensywie. To nie dodatki do układanki, to piłkarze, którzy robią różnicę. Czy najlepsi na świecie? W tym sezonie mają jednak nieprawdopodobnie silną konkurencję w postaci Patrice'a Evry i Rafaela z Manchesteru United.

Drugą linią dyryguje Bastian Schweinsteiger – piłkarz, który przez swoje przywiązanie do Bayernu, chyba nigdy nie zdobył renomy, na którą zasługuje. Popularny "Schweini" zdecydowanie jest wart tego, by wymieniać go w jednym zdaniu z tuzami takimi jak Gerrard, Lampard czy Alonso. Naraz niezwykle pracowity i kreatywny – serce, płuca, mózg i jaja bawarskiego giganta. Znak rozpoznawczy? Stałe fragmenty. Styl nieco inny niż u CR7, ale jak uderzył na bramkę przeciwko Schalke, to nie było co zbierać. Idealna siła, idealna trajektoria, mur może mógłby zdziałać coś więcej... gdyby stał bliżej piłki albo wybiegł do przodu.

O obliczu środka pola drużyny z Allianz Arena decyduje jeszcze dwóch Niemców. Toni Kroos jest zawodnikiem, od którego Heynckes zaczyna ustalanie składu w tym sezonie. Thomas Muller akurat przeciwko Schalke nie pojawił się na murawie – bo nie musiał. To oni operują za plecami napastnika, mając lwi udział w bramkach i asystach. Kroos ma już 6 goli i 7 podań przy bramkach, jednak jego dorobek to nic wobec statystyk kolegi. Muller, w dwóch ligowych meczach mniej, do siatki trafiał 11 razy, notując przy tym 10 asyst.

Strach pomyśleć, co będzie się działo, kiedy na dobre rozkręcą się Franck Ribery z Arjenem Robbenem. Obaj sezon rozpoczęli od serii mniejszych i większych urazów, które prześladowały szczególnie Holendra. To chyba dwa najbardziej znane nazwiska w składzie Bawarczyków, choć moja ich ocena jest różna. Ribery nigdy nie trafił do żadnej z największych lig, bo Bundesliga czy Ligue 1 to jednak nie to samo, co Primera Division czy Premier League. Przez to jego marka na świecie nie jest tak wielka, jak mogłaby być, bo to piłkarz ze wszech miar genialny. Co innego Robben, który w Niemczech może i prezentuje się dobrze, ale jest nieco przereklamowany. Umiejętności w nogach ma wielkie, ale w jego grze często brakuje sprytu, za dużo biega pod siebie i nadużywa kopania lewą nogą.

Grono etatowych pomocników Bayernu uzupełnia człowiek od czarnej roboty – Javi Martinez, którego przenosiny z Bilbao do Monachium miały kosztować Niemców 40 mln euro. Mimo to, sezon zaczynał z ławki, co najwyżej wchodząc na końcówki. Teraz to jednak podstawowy członek monachijskiej jedenastki.

Na szpicy przeciwko Schalke zagrał Mario Gomez, na co dzień zaledwie rezerwowy, bo o jedno miejsce w składzie przyszło mu rywalizować ze swoim imiennikiem, Chorwatem Mandzukiciem. Choć w odwodzie trener ma jeszcze Claudio Pizarro, transfer Lewandowskiego do Bayernu wcale nie brzmi absurdalnie, bo nawet Mandzukić, choćby patrząc na liczby, nie wydaje się zawodnikiem nie do ruszenia. Gomez strzelał bramki, ale mało dawał drużynie, Mandzukić pracuje więcej, ale 14 bramek i 3 asysty w tak grającym Bayernie, nie robią wielkiego wrażenia.

W tym sezonie monachijczycy w 21 meczach ligowych przegrali tylko raz i zanotowali trzy remisy. Neuer piłkę ze swojej siatki wyjmował do tej pory 7 razy, w tym roku nie fatygował się po futbolówkę ani razu. Tymczasem jego koledzy pokonywali bramkarzy rywali już 55 razy. Maszyna do wygrywania, ale choć w tym wypadku brzmi to nieprawdopodobnie, każda maszyna może się zatrzeć. Dlatego o bezkonkurencyjności Bayernu decyduje także drugi czynnik.

Powód drugi – brak konkurencji

Czy Barcelona w minionym sezonie nie była genialna? Była, kolejną w tabeli Walencję odstawiła na 30 punktów, nastrzelała rywalom grubo ponad 100 bramek, ale w ogólnym rozrachunku okazała się gorsza od Realu. Bayern równego siebie rywala w tym roku nie ma. Jeżeli ktoś miał wątpliwości, jak sytuacja będzie wyglądać po wznowieniu rozgrywek po zimowej przerwie, jeżeli ktoś liczył na Bayer czy Borussię, teraz nie ma już złudzeń. Klasa rozgrywkowa ta sama, ale klasa drużyn nieporównywalna.

Weźmy na tapetę taką Borussię, która w nowym roku długo się maskowała dobrymi wynikami. Podopiecznych Kloppa widziałem w starciu z Werderem, widziałem w boju z Bayerem, widziałem też jak zostali rozgromieni przez HSV. Trzy różne rezultaty, ale gra we wszystkich meczach podobnie słaba. Borussia dziś to gwiazdeczki bez jaj, które chyba same nie wiedzą, po co wychodzą na boisko. To drużyna, która gra tak, jak przeciwnik pozwala, sama jest niezdolna dyktować warunków gry. Może to wypalenie sukcesami w Bundeslidze tak na nich wpływa, ale faktem jest, że dortmundczyków ogląda się bez przyjemności, nawet kiedy wygrywają 5:0.

Z Werderem ułożyli sobie mecz po 20 minutach gry, choć wcale nie przeprowadzali huraganowych ataków. Potem wręcz stanęli i patrzyli się, co zrobi ich przeciwnik. Na ich szczęście Werder był beznadziejny, chyba nawet słabszy od Schalke w jego niedzielnym, mało poważnym zestawieniu. Choć Borussia ani nie grała dobrze w defensywie, ani w ofensywie, Werder był po prostu bezradny. Potem wszedł Błaszczykowski i trochę rozruszał kolegów, fundując kibicom choć moment widowiska z prawdziwego zdarzenia.

Meczu z Norymbergą nie widziałem, ale scenariusz wydaje się podobny. Szybkie 2-0 po 20 minutach gry i trzecia bramka wbita gdzieś w okolicach końcowego gwizdka. Starcie z Bayerem – znów to samo. Błyskawiczne prowadzenie, a potem czekanie, co zrobi przeciwnik. Bayer przyzwyczajony do gry z kontry, do szybkich wypadów, długo nie mógł poukładać sobie tego stanu rzeczy w głowach. Jednak po przerwie, właściwie poprowadzony, szybko zdominował Borussię, która w ogóle nie interesowała się grą w piłkę. Bayern z Schalke wymienił więcej podań w pół godziny niż BVB przez cały mecz w Leverkusen. W dodatku Borussia była słabiutka w tyłach i gdyby Kießling lepiej mierzył głową, ten mecz mógł się zakończyć nawet zwycięstwem gospodarzy.

Mecz był bardzo atrakcyjnym widowiskiem, ale nie dlatego, że Borussia grała dobrze. Bo tak naprawdę, to kogo w jej barwach można było wyróżnić? Lewandowski i długo, długo nic. I tak samo wyglądał mecz z HSV, przynajmniej do czasu. Po pół godzinie gry zastanawiałem się jak nędznie dortmundczycy prezentować się będą bez Lewandowskiego. Odpowiedź liczyłem dostać w przyszłym sezonie, a jednak przyszła o wiele szybciej. Oczywiście w moim odczuciu czerwona kartka była grubą przesadą ze strony arbitra. Mam nawet wrażenie, że czerwień należała się innemu dortmundczykowi - Kehlowi, który grał z piątką i mógł się komuś pomylić z Polakiem z dziewiątką. Kehl w powstałym zamieszaniu jeśli nie kopnął, to próbował kopnąć jednego z leżących rywali.

Jednak Borussia winy za wynik nie może zrzucać na kartkę. Bramka na 1:1? Grano 11 na 11. 1:2? 11 na 11. 1:3? 10 na 10. 1:4? 10 na 10. Nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę, ze trener trochę namieszał w składzie, że taki Piszczek podobno powinien się leczyć, a nie biegać po murawie, to wciąż punkty oddane HSV na własnym boisku, w tak beznadziejnym stylu, dyskwalifikują Borussię jako pretendenta do tytułu nawet bardziej niż przepaść punktowa ziejąca pomiędzy starym mistrzem a tym, który zostanie koronowany już wkrótce.

Nota bene, pozytywnie zaskakuje mnie Rudniew (czy jakkolwiek aktualnie każe się tytułować reprezentant Łotwy). Miałem go za piłkarza słabszego od Lewandowskiego przynajmniej o klasę – takiego napastnika ze smykałką do bramek, ale bez żadnych innych walorów. Nie to żebym nagle zobaczył w nim nowego Drogbę czy Rooneya, bo to wciąż przede wszystkim egzekutor – gość, na którym akcja tak czy inaczej się skończy. A jednak jest w stanie regularnie przekładać to, co pokazywał w Ekstraklasie, na bramki na znacznie poważniejszym szczeblu. Co by nie mówić, jest to dobra reklama dla naszej ligi, szkoda, że nie bardzo jest komu na niej korzystać.

Inna sprawa, że w jedenastce z Hamburga człowiekiem numer jeden jest kto inny. Son Heung-Min wygląda na chłopaka, który już niedługo będzie grał w bardzo poważną piłkę. Duże umiejętności, fajnie klepie z kolegami, ale zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na odważne, nieco egoistyczne decyzje, które przynoszą naprawdę efektowne i zarazem groźne zagrania.

Jednak sądząc po tabeli na koniec jesieni, Bayern nie miał się ścigać ani z BVB, ani tym bardziej z HSV. Bawarczycy mieli czuć na plecach oddech "wiecznie drugiej" drużyny – Bayeru Leverkusen. Jednak wiosna w wykonaniu Czerwonych Lwów, nawet biorąc pod uwagę trudniejszy terminarz, to totalny niewypał. Na otwarcie wprawdzie ograli Eintracht Frankfurt, ale w trzech ostatnich meczach zgubili 7 punktów i nie są już nawet na drugim miejscu. W ataku nieskuteczni, w tyłach niepewni. 0:0 z Freiburgiem, 2:3 z BVB i 3:3 z Moenchengladbach sprawiły, że Bayern Monachium ma nad nimi już 16 punktów przewagi. TEN Bayern może pozwolić sobie na 5 porażek, a Leverkusen wciąż ich nie przegoni, nawet zakładając, że wygra wszystko jak leci.

Bo postawmy sprawę jasno. Piłka nożna to sport, a w sporcie wiele rzeczy jest możliwych, nawet odrobienie 15-punktowej straty na przestrzeni 13 kolejek. Jednak potrzebne byłyby jakieś dodatkowe warunki. Drużyny goniące musiałyby prezentować dobrą grę niepopartą wynikami albo to lider musiałby punktować ponad jakość swojej gry, a najlepiej gdyby obie okoliczności zachodziły naraz. Tymczasem sytuacja jest nawet odwrotna. Bayern w jasny sposób przerasta całą Bundesligę i można go nawet stawiać wśród faworytów do zdobycia Ligi Mistrzów, podczas gdy Bayer i Borussia grają piłkę z innej, niższej półki. Punktują w kratkę, a i to czasem okazuje się wynikiem na wyrost.

Kadrowo to też różny rozmiar kapelusza. Bayern ma gwiazdy światowego formatu, piłkarzy, którzy w pojedynkę robią różnicę. W Bayerze czy Borussii też trafiają się takie nazwiska, ale są rozcieńczone w morzu graczy słabszych – wciąż solidnych, zdolnych nawet do rozgrywania genialnych spotkań, ale na dłuższą metę skazanych na odgrywanie roli statystów w wielkich piłkarskich spektaklach. Weźmy choćby naszego Błaszczykowskiego, możemy być z niego dumni, bo to jeden z lepszych piłkarzy, jacy nam się zdarzyli w ostatnim czasie, a i dla Borussii jest ważną postacią. A jednak wybór lepszego z pary Błaszczykowski – Ribery należy do tych oczywistych.

Na koniec warto chyba zapytać, co dalej z Bayernem? Byłbym szczerze zaskoczony gdyby nie sięgnęli po Puchar Niemiec, w końcu jak mało kto będą mogli przedkładać mecze pucharowe przed ligowe. Z drugiej strony taka Borussia, choć na dłuższą metę wyraźnie słabsza, w jednym czy dwóch meczach może wspiąć się na wyżyny i nawiązać walkę z Bawarczykami. Trzeba też powiedzieć, że oczkiem w głowie Bayernu powinna być teraz Liga Mistrzów. W finale byli przed rokiem, byli też trzy lata temu, jednak na sięgnięcie po puchar czekają... Już ponad dekadę, bo od 2001 roku.

Chciałoby się powiedzieć – jeśli nie teraz, to kiedy? Ale człowiek natychmiast przypomina sobie, że od przyszłego sezonu trenerskie stery w Monachium obejmuje Pep Guardiola, mózg stojący za stworzeniem kto wie czy nie drużyny wszech czasów. Strach się bać.