niedziela, 4 listopada 2012

O tym, jak przegapiłem passę Juventusu

Wczoraj dobiegła końca wspaniała passa Juventusu Turyn, który jednak nie dobił do 50 i zatrzymał się na 49 kolejnych spotkaniach bez porażki w Serie A. Pierwszym od ponad roku pogromcą Starej Damy okazał się odwieczny rywal - Inter Mediolan. W dodatku stało się to w Turynie, na nowiutkim obiekcie Bianconerich.

Gdy w 28. sekundzie gry Vidal otwierał wynik meczu, kibice turyńskich zebr myślami byli już przy świętowaniu mistrzostwa. W Italii jeszcze przed pierwszym gwizdkiem ochrzczono ten mecz mianem przedwczesnego starcia o Scudetto. Tymczasem, zamiast 7 punktów przewagi nad Internazionale, Juventus ma marne jedno oczko więcej i w dalszej perspektywie mecz na San Siro.

Tak się złożyło, że z całej tej fantastycznej serii Juventusu, ja zobaczyłem tylko jej koniec. I nie był to przypadek. Nie żywię jakiejś animozji względem Starej Damy. Jeżeli w ogóle czynnikiem były jakieś względy osobiste, to prędzej moja delikatna niechęć do ligi włoskiej. Piłkarze grają tam wspaniali, kluby to największe marki na świecie, kibice robią atmosferę, jakiej nie uświadczy się w angielskich i hiszpańskich "teatrach".

A jednak ja Serie A oglądam znacznie rzadziej niż inne czołowe ligi. Dlaczego? Spójrzmy na wczorajszy mecz. To miała być reklama włoskiej piłki, ichnie Gran Derbi. Mecz, który elektryzował kraj i miał zelektryzować cały kontynent. Dwie wielkie firmy wracające do pełni blasku i ogromny ładunek podtekstów miały stworzyć najlepsze widowisko tej jesieni.

Tymczasem kto spóźnił się pół minuty z włączeniem transmisji, po pierwszej połowie mógł się poczuć równie oszukany, jak piłkarze Interu. Mierząca w 50 mecz z rzędu bez porażki maszyna do zabijania z Turynu, przed własną publicznością wchodziła w ośmiu we własne pole karne. Nie dlatego, że Inter tak żywiołowo nacierał. Po prostu takie mieli założenia - wbić bramkę, a potem obrona Częstochowy. Gdyby Inter nie popełniał tylu błędów z tyłu, Handanović zaliczyłby pewnie najmniej pracowity występ w karierze.

Inter też wyglądał na drużynę, która najchętniej schowałaby się we własnej szesnastce, ale pech chciał, że arbitrzy nie zauważyli kilometrowego spalonego Asamoaha przy bramce Vidala i trzeba było odrabiać straty. Obok niezbyt imponujących ataków Interu i schowanego za podwójną gardą Juventusu, na pierwszy plan wyrosło słabe sędziowanie. W 30 minucie gry Lichtsteiner dostał żółtą kartkę, kilka minut później powinien obejrzeć drugą, za poważniejsze przewinienie, ale sędziemu nie chciało się sięgać do kieszeni.

Lichtsteinera sędzia oszczędził, co pozwoliło zdjąć go z murawy i zastąpić Caceresem. Ale z boiska arbiter mógł usunąć jeszcze kilku zawodników w biało-czarnych strojach. Powodów dostarczyli więcej niż dość. Właśnie to zniechęca mnie do tych rozgrywek. Defensywna, minimalistyczna gra, dużo fauli, jeszcze więcej teatru i gubiący się w tym wszystkim (miejmy nadzieję, że nieumyślnie) sędziowie.

Ale to wciąż nie jest prawdziwy powód, dla którego nie zobaczyłem ani jednego z poprzednich 49 spotkań Juventusu. Serie A jednak zdarzało mi się oglądać, Juventusu nie. Dlaczego? Bo nie przegrywał. Nie przeszkadzało mi to, że maszeruje po mistrzostwo. Przeszkadzało mi, że nie ma z kim walczyć.

Juventus wygrał tamten sezon trochę walkowerem. Jedynym klubem, który usiłował się wmieszać w walkę o Scudetto był najsłabszy od lat Milan. Tylko że Milan, nie dość że był na fali opadającej, to jeszcze na głowie miał Ligę Mistrzów. Juventus nie załapał się nawet na Ligę Europy - mógł skoncentrować się na krajowych rozgrywkach.

Oglądanie samotnego maratończyka, który odstawił peleton na bezpieczną odległość, nie jest szczególnie ekscytujące. Mam przy każdym stawianym przez niego kroku zasanawiać się, czy się nie potknie? Czy sznurówki mu się nie rozwiążą (oni chyba nawet nie mają sznurówek)? Czy nie napadną go dzikie zwierzęta (ha, maraton na sawannie ze świeżym mięsem na plecach - to bym oglądał)?

Zajrzyjmy na moment do Hiszpanii. The Special One wczoraj wykręcił historyczny klubowy rekord - setne zwycięstwo w 133 meczach. Żaden inny trener tak szybko nie dobił do setki. Ale choć nie taką najgorszą Saragossę odprawił czterema bramkami, to nawet tak wspaniały kawałek futbolu może się przejeść, jeśli nie jest doprawiony emocjami.

Kolejny galaktyczny Real i najwspanialsza w historii Barcelona. Od czasu do czasu można zerknąć jak prowadzą korespondencyjny pojedynek w ośmieszaniu nieszczęśników, którzy podobno uprawiają tę samą dyscyplinę sportu. Ale Juventus? Stara Dama w lidze, która jeszcze nie pozbierała się po aferze korupcyjnej, nie dobiła nawet do 70 zdobytych bramek. To, że nie przegrywała, czyniło jej mecze tylko bardziej nudnymi.

Paradoks. Gdyby Juventus nie miał szans na porażkę z Interem, wczorajszy mecz też bym sobie pewnie odpuścił. Teraz, kiedy w tabeli obie drużyny dzieli tylko jeden punkt, mecze Bianconerich będę oglądał pewnie znacznie częściej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz