niedziela, 25 listopada 2012

Odtrutka

Są takie momenty w życiu, że człowiek siada i zaczyna się zastanawiać - Czy to, co robię, w ogóle ma sens? Myślę, że nie mnie jednemu podobną sesję przemyśleń zafundowali w piątek piłkarze Widzewa i Legii. "Klasyk". Zero ambicji, zero umiejętności i fura przypadku. Jak ktoś ma się tym ekscytować? Nie było rady, w sobotę jechałem z detoksem.

Na przystawkę poszło Mainz z Borussią. Mówiąc szczerze - to był kiepski mecz. Oglądając go, miałem cały czas świadomość, że jest kiepski. Borussia ani mnie ziębi, ani mnie grzeje. Tym bardziej Mainz. A jednak, pomimo chaosu i nieporadności z obydwu stron, ten mecz smakował jak doprawiony sznycel z najlepszej knajpy w porównaniu z surowymi, przemarzniętymi kartoflami z Ekstraklasy.

Co z tego, że Borussia od pierwszej minuty stwarzała więcej zagrożenia pod własną bramką niż pod bramką Mainz? Co z tego, że większość meczu spędziłem zastanawiając się czy Lewandowski tak genialnie się porusza, czy jednak Mainz tak beznadziejnie kryje? Co z tego, że obie drużyny zdawały się kłaść na wynik meczu większą lachę niż ja, który Bundesligę oglądam tylko z nudów albo desperacji? To i tak było tętniące zaangażowaniem Weltklasse w porównaniu do tego, czym strułem się wieczór wcześniej.

Co do Lewego to muszę przyznać, że prawda leży gdzieś pośrodku. Mainz kryło strefą, ale robiło to tak nieporadnie, że rozgrywający bardzo dobre zawody Polak wyglądał jakby był dostawionym nieprzepisowo dwunastym zawodnikiem. Gdyby Borussia miała siły grać co trzy dni, taka dyspozycja rywala skończyłaby się kanonadą, a tak obejrzałem sobie skromne 1:2 do przerwy, bezpiecznie dowiezione przez Mistrza Niemiec w drugiej połowie meczu.

Polacy? Lewandowski - świetny. Bundesliga zaliczyła mu dwa trafienia, moim zdaniem niesłusznie, bo przy pierwszej bramce piłki raczej nie musnął. A nawet jeżeli, to tak nieznacznie, że nie wpłynął na tor lotu piłki. Choć trzeba oddać, że komu nie zapisać tego trafienia, Lewandowski miał duży wkład w gola, bo zaabsorbował i przepchnął obrońcę - inaczej ta piłka nie miała prawa wpaść. Drugi gol to już klasowe wykończenie. Jest okazja, to czemu się nie zabawić? Lewandowski wykończył sam na sam eleganckim lobikiem, warto też podkreślić, że dobrze zabrał się z nie najłatwiejszym podaniem.

Jeżeli ktoś nie widział meczu, warto odszukać sobie trafienie Caligiuriego dla Mainz. Książkowy przykład soczystego huknięcia w okienko.  Występy Błaszczykowskiego i Piszczka można śmiało przemilczeć. Po prostu byli na boisku i noty, które wystawili im Niemcy z "Ruhr Nachrichten" (odpowiednio 4.0 i 3.0) są jak najbardziej uzasadnione. Najlepszym piłkarzem meczu wybrano Lewandowskiego (nota 1.5), chociaż ja bym palmę pierwszeństwa przyznał jednak Reusowi. Niesamowicie chłop walczył. Niby podwieszony napastnik, a kilka razy ratował kolegom skórę fantastycznymi wślizgami.

Po przystawce chwilka odpoczynku i danie główne - Premier League. Barcelona może sobie grać futbol z innej planety, Real może sobie ściągać nawet po 15 genialnych piłkarzy na jedną pozycję. Te dwie drużyny mogą bić się na śmierć i życie w walce o mistrzostwo. Mogą ścigać się w wykręcaniu kolejnych absurdalnych rekordów. Ale najlepszą ligą pozostaje ta angielska. Rozsądna równowaga pomiędzy talentem i wyszkoleniem, siłą i techniką, fantazją i dyscypliną. No i słowo klucz - rywalizacja. Tam w piłkę grają zawsze dwie strony.

Obejrzałem sobie starcie Aston Villi z Arsenalem. Skończyło się 0:0. Kanonierzy rozczarowali. Ale jak się ten mecz oglądało. Jedni mieli swoje sytuacje i drudzy mieli swoje sytuacje. Była taktyka, ale były też ułańskie szarże. Po tych wszystkich sesjach samoumartwiania się poprzez oglądanie Ekstraklasy, nareszcie oglądałem futbol.

Jak była centra, to nie trzeba było się domyślać do kogo ta centra była rzucona. Jak obrońca był na boku, to dokonywał rzeczy nieprawdopodobnych w Ekstraklasie - wystawiał nogę i blokował dośrodkowanie. Jak był strzał, to widziałem strzał, a nie nieudane podanie. Wreszcie, jak komuś coś nie wyszło, to nie wyszło. Nie ma tłumaczeń, że trzeba pochwalić decyzję, że strzał 5 metrów od bramki też jest groźny. No i ta dyscyplina taktyczna, synchronizacja w ruchu - uczta dla oka.

Może przesadzam, może dla bezstronnego widza albo kibica Kanonierów ten mecz nie był aż tak dobry. Ale ja już tak mam, że lubię Villansów, a w piłce nożnej bardziej kręci mnie to, jak trzech piłkarzy naraz pokaże się do podania niż jak ktoś strzeli bramkę. No i defensywa. Ustawić drużynę tak, że każde otwierające podanie przeciwnika musi minąć trzech - czasem nawet więcej - zawodników, a jednocześnie nie wepchnąć całej jedenastki we własne pole karne? To jest sztuka!

Może dlatego właśnie tak lubię drużynę z Birmingham. Gra w najlepszej lidze świata, ale rzadko bywa faworytem w swoich meczach, więc zwraca dużą uwagę na defensywę, szczególnie w starciach z lepszymi drużynami. Raz, że zawsze fajnie kibicuje się słabszemu. Dwa, że to moja ulubiona liga, mój ulubiony styl grania. Trzy, że połaskotano mój taktyczny fetysz. Efekt? 90 minut spędzone na "ufach", "achach" i innych wariantach westchnień podekscytownego kibica.

Niestety, o ile w trakcie detoksu było przyjemnie, to po fakcie dopadł mnie moralniak. Wisła i Widzew to drużyny, z którymi utożsamiam się zdecydowanie bardziej niż z Villą. Na meczu Anglików nawet nie miałem jeszcze okazji być osobiście. A jednak, meczem Villi potrafiłem się ekscytować, tymczasem ligowego klasyku, meczu ze znienawidzoną w Łodzi Legią, ostatkiem sił zdołałem nie przespać.

Jeszcze bardziej dobiło mnie pytanie, które postawiłem sobie chwilę później. Kiedy ja właściwie ostatni raz przeżywałem ligowy mecz Wisły czy Widzewa? Wtopy obydwu z Lechem przyjąłem bez mrugnięcia okiem. Kompromitację Białej Gwiazdy z Koroną czułem w kościach przez całą drugą połowę. Punkty wydarte w ostatnich minutach meczów Widzewa z Piastem czy Jagiellonią, Wisły ze Śląskiem i GKS-em? Nie, to też wziąłem na chłodno, porażki w tych meczach też by mnie nie ruszyły.

W tym tkwi sęk, że poziom piłkarski w naszej lidze jest tak żałosny, że nie sposób przywiązywać wagi nawet do wyników, bo te są bardziej przełożeniem szczęścia niż umiejętności. Tabela Ekstraklasy nie tyle segreguje drużyny na kiepskie, średnie, dobre i najlepsze, tylko na te, którym fortuna chwilowo sprzyja i te, od których los się odwrócił.

Wiadomo, że kaca najlepiej leczyć tym, czym się człowiek struł, więc próbowałem sobie poprawić humor występem Realu Madryt w Sevilli. Niestety bramkę przegapiłem, a Real ostatnio lubi bić głową w mur, więc za dużo dobrej piłki nie obejrzałem. To zabawne jak niezmiennie pokraczna jest kadra tej drużyny. Środkowych pomocników zatrzęsienie, ale skrzydłowych brak.

Do tego masa zawodników po przejściu do Realu okazuje się znacznie słabsza niż się wydawało. Di Maria ma przebłyski geniuszu, ale przez większość czasu to zawodnik pokroju Valencii z ManU, może nawet słabszy. Coentrao to też na razie nie ten rozmiar kapelusza. Arbeloa? Chyba nigdy gracz tak przeciętny nie zagrał tylu spotkań dla tego wielkiego klubu. Ronaldo sam miota się gdzieś po boisku, już w którymś meczu nie może sobie znaleźć pozycji. I do powrotu Marcelo chyba sobie nie znajdzie.

Mourinho ma za to kłopot bogactwa środku pola. Przynajmniej na papierze, bo do gry nadają się tylko Alonso, Khedira i Ozil, może Essien. Reszta to strachy na wróble. Kaka w Realu jest niezmiennie beznadziejny, a i tak gra chyba lepiej niż Modrić. No i jeszcze kwestia napastnika. Nie ma na świecie lepszych snajperów niż Benzema i Higuain? Śmiem twierdzić, że Lewandowski by się od nich lepiej prezentował, a jest kilka lepszych nazwisk na rynku, jednak niezmiennie trafiają do innych klubów.

No ale dosyć narzekania na Real. Myślałem, że jak coś napiszę, to rozwiąże mi się dylemat - oglądać Wisłę czy Chelsea z City? Zegar tyka, zaraz pierwsze gwizdki, a ja dalej nie wiem co włączyć. Rozsądek podpowiada - Anglia. Niestety miesiące oglądania Ekstraklasy przyprawiły mnie o stany lękowe przed futbolem. Nawet widząc nazwy dwóch takich firm, obawiam się miernego widowiska.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz